niedziela, 25 sierpnia 2013

4. Je vis. Sans vous.


 

~ ~ * ~ ~

 

                Miał nie myśleć o niej w taki sposób, a jednak to robił, bo nie był w stanie tak po prostu przestać.

                Dlaczego tak często miłość i nienawiść idą ze sobą w parze? Dlaczego czasem ma się ochotę przytulić i zabić jednocześnie? Zwyzywać i pocałować?

                Zwolnił kroku, ale jego serce nie przestało bić w zastraszającym tempie, które przerażało nawet jego, choć przecież był sportowcem. Nie wiedział, gdzie się kieruje, nie wiedział dlaczego w ogóle idzie pieszo, pomimo tego, że powinien wybrać autobus.

                Nie wiedział niczego, bo jego umysł wypełniała tylko ona, a on sam nic nie mógł na to poradzić. Kompletnie nic.

                Ze wszystkich stron otaczała go ciemność, co jakoś specjalnie go nie dziwiło, ponieważ dochodziła dwunasta. Już północ, a miał wrażenie, że spotkanie z Leną miało miejsce przed chwilą, gdyż cały czas czuł jej obecność, jej zapałach, jej dotyk...

                I łzy – krople słonej cieczy, które spływały po policzkach dziewczyny. Przez niego.

                Nie, nie mógł, naprawdę nie mógł tak myśleć. Zasłużyła sobie na to, co usłyszała. Te bolesne słowa, które padły z jego ust nie były bezpodstawne – oboje o tym wiedzieli.

                Przede wszystkim on o tym wiedział, a pomimo tego czuł się z tą świadomością źle. Cholernie źle.

                Z rozmyślań wyrwał go kamień. Taki zwykły, szary, pozornie normalny kamień, który wystawał z ziemi, a mimo to potrafił – choć na krótki moment – ostudzić jego uczucia, zamienić go z powrotem w zimnego drania, który nie miał absolutnie żadnych zahamowań. On sam nienawidził tego stanu, nienawidził, gdy na niczym mu nie zależało, ale mimo to, wolał być właśnie takim kimś, aniżeli facetem, który ciągle rozmyślał nad przeszłością. Facetem, którego bolało każde, na pierwszy rzut oka nieistotne, wspomnienie.

                Każdy powrót do tego, co „było kiedyś”, do tego, co już nie miało powrócić. Nigdy.

                Podniósł wzrok i ze zdumieniem zauważył, gdzie zaniosły go nogi, gdzie podświadomie zaprowadził go umysł.

                … I serce.

                Przez moment stał jak wryty. Tak po prostu, zwyczajnie, przyglądając się miejscu, które znał tak dobrze.

                Miejscu, które pokochał od pierwszego dnia, gdy tylko jego stopa dotknęła tejże ziemi.

 

- Wujku… Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, gdzie idziemy? – ośmioletni chłopiec posłusznie dreptał za mężczyzną w średnim wieku, którego czerwona bluza widoczna była już pewnie z daleka, zwracając tym samym uwagę wszystkich mijanych po drodze osób, ale on sam się tym jakoś specjalnie nie przejmował. – Wujku… zmęczony jestem.

Jednakże ten pan przed nim po prostu szedł i nie oglądał się za siebie, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż malec idzie posłusznie za nim, bo gdzie miał uciec? Dlaczego w ogóle miałby to robić?

Chłopiec zmarszczył tylko zabawnie nos z niezadowolenia, bo wujek go nie słuchał i nie uznawał go za wystarczająco dorosłego, by wtajemniczyć go w swoje sprawy. No cóż – mówiło się trudno, jeszcze kiedyś pożałuje tego wszystkiego.

Jednakże jego rozmyślania przerwał fakt, że w końcu dotarli na miejsce, a było nim boisko. Zwykłe boisko do gry w piłkę nożną, wróć – na pozór zwykłe, bo nie było na nim nikogo, ani jednej żywej duszy oprócz niego i wujka, co było nieco dziwne, ale postanowił ten fakt na razie przemilczeć.

- Pomyślałem, że chciałbyś spróbować grać na poważnie.– odezwał się mężczyzna, odwracając się w jego stronę – Masz ogromny talent, którego nie rozwiniesz na ulicy, Wojtek.

                Chłopiec utkwił wzrok w pytającej minie mężczyzny, a następnie po prostu go wyminął i stanął tuż za linią boczną boiska, która usypana była z jakiegoś białego proszku. Dwie bramki, równo ścięta trawa, delikatnie przechylająca się na jeden bok drewniana ławeczka…

                Już wtedy uświadomił sobie, że to miejsce stało się dla niego domem.

                Domem, którego nigdy tak naprawdę nie miał.

 

                Teraz ta sama ławka, na której wtedy usiadł, zamieniona była na nowszą, bo po prostu, z biegiem lat, tamta rozpadła się na dobre. Bramki również zostały wymienione, by podnieść standard boiska, ale wspomnienia, wiążące się z tym miejscem – zostały na zawsze i nawet nie myślały, by go opuścić. Wręcz przeciwnie! Zagnieździły się w jego sercu na dobre.

                Niezwykle szybkim i pewnym krokiem podszedł tam, gdzie mógł sam, na spokojnie przemyśleć kilka spraw. Tam, skąd doskonale widoczne było całe boisko. Tam, gdzie przed kilkoma dniami zasiadł, by zmienić korki na adidasy, by po raz ostatni popatrzeć przed siebie i ujrzeć jego kolegów z drużyny, którzy doskonale radzili sobie bez niego.

                Właśnie. Doskonale.

                Bez niego.

                Czy ktoś go jeszcze potrzebował? Czy komukolwiek na nim zależało?

                Prychnął niezadowolony pod nosem, choć w tym niezadowoleniu można było wyczuć coś jeszcze. I nie – nie była to irytacja, ani złość, a jedynie bezsilność. Sucha, pozostawiona na pastwę losu bezsilność, której on pokonać nie potrafił nigdy, gdyż cholera była zbyt sprytna i za każdym razem skutecznie chowała się w jego umyśle, tak, iż za nic nie mógł się jej pozbyć. Aż pewnego razu przestał się z nią bawić w kotka i myszkę i po prostu się poddał, a ona wzięła górę nad nim, nad jego całym życiem.

                Dziś, gdy wpatrywał się w gwieździste niebo, po prostu… siedział. Starał się uciąć wszystkie myśli, wszystko, co wiązało się z jego osobą, z jego marną egzystencją, z jego przeszłością i przyszłością, która malowała się niezwykle „obiecująco”, biorąc pod uwagę fakt, iż był ćpunem, którego nie potrzebował nikt. No chyba, że Bogdan do roznoszenia towaru – tak, to ewidentnie zmieniało postać rzeczy.  Teraz jedynym czymś, co tak naprawdę chciał zrobić,  było wykrzyczenie tego wszystkiego, co wyżerało go od środka. W tą ciemność, która wcale nie była lepsza od tych wszystkich ludzi, gdyż również zdawała się śmiać nad jego losem. Niemniej tego nie zrobił, bo słowa ugrzęzły mu w gardle, wskutek czego z ust wydobyło się jakieś nikłe skamlanie, które równie dobrze mogłoby być wołaniem o pomoc.

                O pomoc, która nadejść nie miała nigdy. O pomoc, która odwróciła się od niego w całkowicie  drugą stronę i ... uciekła, nie dając mu choć najmniejszej szansy na dogonienie, czy chociażby zrównanie z nią kroku.

                O pomoc, która najzwyczajniej w świecie miała go w dupie.

- Wojtek?

Niemal podskoczył do góry, gdyż nie spodziewał się tu zastać nikogo, a Lewańskiego w szczególności. W końcu była noc, a kto normalny przechadza się po boisku o tej porze? Niemniej już po chwili przestał zawracać sobie tym głowę i ponownie cofnął się do swojej skorupy, w której czuł się w miarę dobrze, bo przynajmniej nikt mu nie przeszkadzał.

                Tyle, że teraz siedział obok niego trener, jeden z niewielu ludzi, którzy rozumieli go w ten wyjątkowy i niesamowity sposób, a on sam w końcu przyjął to do swojej świadomości. Kątem oka zauważył, że wyjął spod ławki piłkę, która chwilę później potoczyła się po jakimś nierównym i mocno pozawijanym torze ruchu, a po kilku sekundach zwolniła, zatrzymując się mniej więcej obok jednej z bramek.

- Nie wiem, co się dzieje, Wojtek – zaczął Lewański niepewnym głosem – ale mam wrażenie, że twoje życie jest niczym ta piłka. Wystarczył jeden ruch, jedno wydarzenie, które spowodowało, iż wszystko zaczęło uciekać w zastraszającym tempie. Wiesz, że to nawet rozumiem? Też kiedyś byłem młody i też miałem problemy, ale nie zatrzymałem się w miejscu, natrafiając na przeszkodę, tylko brnąłem do przodu, po to, by osiągnąć to, co do osiągnięcia miałem. A ty tego nie robisz, nie chcesz tego zrobić.

Głos mężczyzny brzmiał już tak dobitnie, że zdawał się rozrywać wszystko, co zdążył zbudować wokół swojej osoby. Wszelakie bariery momentalnie pękły, a jego dłonie zaczęły delikatnie drżeć. Oczywiście, mogło to być spowodowane wiatrem, który powiał nagle, przynosząc ze sobą przejmujący chłód – tak, niemniej on wiedział doskonale, że to coś innego.

Coś, czego nie potrafił rozszyfrować, a mimo to mógł z łatwością wskazać. Coś, co było straszne w całej swej istocie, coś czego jeszcze nigdy nie doświadczył, choć wiedział, że doświadczyć już dawno powinien.

                Utkwił spojrzenie w piłce, która już się nawet nie poruszała, tylko po prostu stała w miejscu. Tak, jak jego życie.

- Pan nie rozumie.

                Powiedział tylko tyle, ale kosztowało go to ogromne pokłady wysiłku. Wysiłku, by ukryć zawód, ból, zdenerwowanie i w końcu tą chorą bezsilność, z którą nie potrafił sobie poradzić. Oparł łokcie na kolanach, a następnie złożył ręce jak do modlitwy, choć w Boga przestał wierzyć już dawno temu. Skoro był taki wielki  i wszechmocny, dlaczego nie pomógł jemu? Dlaczego nie dał mu żadnego znaku na to, że prośby małego, często pobitego do krwi chłopca, w ogóle zostają wysłuchane? Dlaczego?

                Po prostu… Dlaczego?

                Wstał z ławki tak gwałtownie, że wystraszył zarówno siebie, jak i Lewańskiego, widział to w jego szarych oczach. Zdawał sobie sprawę z tego, że mężczyzna będzie chciał go zatrzymać, owszem. Ale to on decydował o swoim życiu. On, a nie jakaś piłka, która odbiła się od słupka, a następnie stanęła w miejscu.

                Tylko on. Nikt inny.

 

 

~ ~ * ~ ~

                Chciał zapomnieć. Ponownie. O Lenie, o piłce, o rodzicach, o sobie samym. Po prostu zapomnieć i przeleżeć gdzieś nieprzytomny w samotności. Niemniej, gdy siedział na krawężniku chodnika i sięgał do ostatniego woreczka, który mu pozostał, coś się zmieniło. Nie mógł patrzeć na narkotyk bez wyraźnego obrzydzenia, bo zdawał sobie sprawę z tego, że ona tego nienawidzi z całego serca, a skoro tak było, to on nie był w stanie zażyć choć miligrama proszku.

                Skrzywił się i wsadził foliowe opakowanie tam, skąd je wyjął, ale jego samopoczucie bynajmniej się nie poprawiło. Nie – wręcz przeciwnie, teraz wszystko zaczęło mu się mieszać. Nie wiedział, co robić, nie wiedział, co myśleć, nie wiedział, co będzie.

                Właśnie, to był jego główny problem – niewiedza.

                A zapomnieć jakoś musiał.

                Dobrze, że istniały sklepy czynne całodobowo. Sklepy z alkoholem. I choć zaprzysiągł sobie, że nigdy nie urżnie się do nieprzytomności, jak to mieli w zwyczaju jego rodzice, to dziś musiał robić wyjątek.

                Roześmiał się w duchu na słowo „dziś”. Przecież była noc, konkretniej druga nad ranem, a on nie miał pojęcia, gdzie ma iść. Do budynku, w którym zostanie przywitany pijackimi wyzwiskami,  a może tam, gdzie spędził dwie ostatnie doby? Pokręcił z rezygnacją głową, kierując się w kierunku wielkiego, neonowego napisu, który mówił wymownie, że tam zakupi upragnioną butelkę z przezroczystą zawartością, którą nie była bynajmniej woda.

                I – choć w duchu mówił sobie, że nie powinien tego robić, to jednak, z sekundy na sekundę, jego krok stawał się coraz pewniejszy, a on sam zaczął przekonywać siebie w myślach, że tak już musi być.

                Że inaczej sobie nie poradzi.

                Że przegra, choć czy można to zrobić, jeśli już jest się przegranym?

 

 

~ ~ * ~ ~

                A jednak wrócił tam, gdzie tyle razy był poniżany i bity. Tam,  gdzie zawsze pocieszał swoją kochaną siostrzyczkę i mówił, że będzie dobrze. Tam, gdzie alkohol był na pierwszym miejscu, a nie dzieci, które spychane były zawsze na dalszy plan.

                Drzwi nie były zamknięte na klucz, co go w ogóle nie dziwiło, bo który pijak o tym pamięta? No właśnie, odpowiedź na to pytanie nasuwała się sama – żaden. Jednak, gdy tylko przekroczył próg budynku, nie usłyszał nic, oprócz szybkich kroków, które najwidoczniej kierowały się w jego stronę. Nie wierzył, by matka czy ojciec byli przytomni, dlatego pozostała tylko Marika.

                Nie mylił się.

                Nim się zorientował, jego siostra niemal rzuciła mu się na szyję, ściskając mocno. Wiedział, że się denerwowała, jak zwykle zresztą, a tym bardziej, iż nie było jej w domu, gdy on wrócił, by się przebrać, więc nie widzieli się trzy dni.

- Odbiera się telefon.

                Nie dało się nie słyszeć wyrzutu w jej głosie, dlatego tylko delikatnie odsunął dziewczynę od siebie, ale nie był w stanie zobaczyć jej twarzy, gdyż gęste blond włosy skutecznie ją zasłaniały. Widocznie pomyślała o tym samym, ponieważ jednym, niecierpliwym gestem je odgarnęła. Westchnął pod nosem.

                Była zrozpaczona, niewyspana oraz cholernie zdenerwowana.

                Tym bardziej, że właśnie zauważyła to, co trzymał w lewej dłoni.

- Wojtuś… - szepnęła, sięgając po butelkę, ale on był szybszy i skutecznie wyminął dziewczynę. Nie mógł, po prostu nie mógł teraz oddać swej jedynej ucieczki, swego zapomnienia…

                Zatrzymał się w miejscu, a następnie gwałtownie odwrócił w stronę siostry. Musiał to powiedzieć, wyrzucić z siebie wszystko, co leżało mu na sercu, pozbyć się tego niesamowitego ciężaru. Wziął głęboki wdech.

- Ona wróciła.

                Jednak Marika nie wydawała się tym faktem specjalnie zaskoczona. Na początku pomyślał, że być może nie wiedziała, o kim mówi,  ale w jej oczach… zobaczył zrozumienie.

                I wtedy pojął to wszystko, czego  - do tej pory – pojąć się bał. Ostatnia osoba, której ufał, ostatnia osoba, na której mu zależało, ostatnia osoba, z którą potrafił rozmawiać… go okłamała. W iście perfidny i wyrafinowany sposób.

                Poczuł się tak, jakby dostał w twarz, a nawet gorzej. Nie potrafił wypowiedzieć choćby jednego, najgłupszego słowa, bo po prostu stał tak, jakby ktoś zamienił go w nieruchomy słup soli, ale na szczęście to dziwne odrętwienie momentalnie go opuściło, więc  - nie mówiąc kompletnie nic – odwrócił się na pięcie i odszedł, by w końcu skosztować samotności.

                … choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ona go w końcu zabije.

 

 

 

 

~ ~ * ~ ~

Leno!

                Wiesz, który to list do Ciebie?  Oczywiście, przecież dostałaś wszystkie poprzednie, ale nie mam pojęcia, czy je kiedykolwiek liczyłaś. Ja tak, więc mogę Ci powiedzieć – Dwudziesty trzeci.

                I co mógłbym w nim napisać? Wiesz przecież, że nigdy nie lubiłem tego robić, zresztą… Nie. Pamiętasz mnie jeszcze? Wiesz, jak wyglądam? W ogóle, czy Ty kiedykolwiek się mną interesowałaś? W tej chwili przełykam głośno ślinę i kolejny raz braknie mi słów, by opisać to, co się dzieje u mnie, ale Ciebie to pewnie nie interesuje, prawda?

                Mimo wszystko – napiszę. Bo muszę. Bo potrzebuję.

                Tata coraz bardziej się stacza, nie ma takiego dnia, by nie było czuć od niego odoru wódki. Jest jeszcze mama, ale co ona może na to poradzić? Ostatnio zresztą dziwnie się zachowuje, a ja zaczynam się o nią bać. Jeśli chodzi o Marikę, to wczoraj przybiegła do mnie z płaczem. Mówiła, że śnią jej się koszmary, a ja dokładnie wiem, czym są one spowodowane.  To nie jest normalne, by młoda, dorastająca już przecież dziewczyna, chodziła z mnóstwem siniaków i rozciętą wargą, tak? Ale nie mogłem jej obronić, bo nie było mnie w domu. Rozumiesz, prawda?

                Nie, gówno rozumiesz, bo Ciebie tu nie ma. Rozumiałaś, gdy byłaś, ale nie teraz, więc po co mam tą cholerną nadzieję?

                Leno…

                Wrócisz, prawda? (…)

 

Gorzki smak wódki zdawał się palić jego ciało od środka, ale starał się nie zwracać na to uwagi. Po raz kolejny przechylił butelkę, wlewając sobie przezroczysty płyn do ust. Nie był w stanie nawet się skrzywić, nie był w stanie wykonać chociażby najmniejszego ruchu, by przenieść się na łóżko, dlatego nadal siedział pod ścianą w swoim pokoju – jeśli to pomieszczenie w ogóle pokojem można było nazwać.

 

(…) Leno, u Ciebie też codziennie są takie piękne wschody i zachody słońca? Pamiętasz w ogóle te wszystkie momenty, gdy we trójkę siadaliśmy na naszej górce, by obserwować niebo? Bo ja pamiętam. Wszystko. Każdą chwilę spędzoną z Tobą. (…)

 

Roześmiał się tak, jak to w zwyczaju miał robić jego stary, gdy był całkowicie pijany.  Mówią, że „jaki ojciec, taki syn”, a w tym wypadku sprawdzało się to niesamowicie. Echo jego głosu odbiło się od ściany w prawie pustym pomieszczeniu, a następnie powróciło do niego ze zwojoną siłą.

Kolejny łyk wódki, kolejny powód do zapomnienia…

 

(…) Dziś niestety pada. Piszę "niestety", bo wujek odwołał trening, a ojciec siedzi w domu i chla na maksa. Jeśli wiesz, co to w ogóle znaczy. Bo ja wiem – aż za dobrze. To jest straszne, tak okropne, że jestem pewien, iż nigdy nie będę taki, jak on Leno. Nigdy. (…)

 

Zauważył, że wódka powoli mu się kończy, dlatego jęknął z niezadowoleniem. Choć przecież w tym domu na pewno by się znalazła jakaś kolejna butelka. Tak.

      Chciał wstać, by iść do kuchni, aby czegoś poszukać, ale momentalnie wszystko, co go otaczało, zaczęło drżeć i się kołysać, a nogi, na których próbował stanąć, ugięły się w takim tempie, że nie zauważył, kiedy ponownie wylądował na ziemi.

 

(…) Leno… Tak bardzo mi na Tobie zależy.

 

Chciał ponownie poczuć ten niesamowity smak alkoholu na swych ustach, chciał znów pomyśleć, że jest nikim, po prostu chciał.

Czy to tak wiele?

Jednakże butelka okazała się być pusta, więc w przypływie furii rzucił nią o ścianę przed sobą z taką siłą, że szkło roztrzaskało się na drobniutkie kawałeczki, obsypując niemal całą podłogę.

A on?

On po prostu ukrył twarz w dłoniach i gorzko zapłakał.
 
___________________________
Pokłony i oklaski dla wszystkich, którzy to przeczytali.
Sylwio - masz tą swoją upragnioną dłuższą lekturkę do czytania, gdy wrócisz wieczorem ^^
Pozdrawiam! :*

niedziela, 18 sierpnia 2013

3. Je me souviens.


~ ~ * ~ ~

 

Czy w wieku piętnastu lat można kogoś pokochać tak, że wydawało by się, że dla tej osoby zrobimy wszystko? Że właśnie ta, a nie inna osoba jest dla nas całym światem i nie możemy bez niej żyć?

Owszem. Przecież on sam – przed czterema laty – znalazł się w takowej sytuacji.

Czuł, że dłużej nie wytrzyma, a mimo to nie ruszał się, gdyż nie był w stanie wykonać chociażby najmniejszego kroku, który oddaliłby go z tego miejsca, od niej, od przeszłości. Od wszystkiego.  Dziewczyna również stała w bezruchu, patrząc na niego co najmniej tak, jakby kogoś zabił. Szyderczo roześmiał się w duchu. 

Przecież to ona wszystko zniszczyła. Ona była wszystkiemu winna, to przez nią, to ona…

Momentalnie zaczął gubić się we własnych myślach, które kotłowały się w jego głowie, a przecież przez te wszystkie lata idealnie je kontrolował. Teraz nie potrafił tego zrobić, choć – naprawdę! – starał się, jak tylko potrafił.

Piękny, bezchmurny dzień, który miał być taki, jak każdy inny, ale nie był…

                Nie, nie wolno mu rozpamiętywać tamtego dnia, nie mógł tego robić teraz - przy niej, bo pokazałby jej, jak bardzo go to wszystko nadal bolało, a właśnie tego pragnął uniknąć za wszelką cenę. Jednak oczywiście nic nie szło po jego myśli – nigdy. W sumie właśnie do tego, już dawno się przyzwyczaił.

 

Piękny bezchmurny dzień, który miał być taki, jak każdy inny, ale nie był, bo właśnie tego dnia, gdy Lena siedziała z jego siostrą  na betonowym murku,  a on sam przyglądał się im z daleka, uświadomił sobie, że te dwie dziewczyny są dla niego wszystkim. Ot tak - prostu.

                Nie dziwił się, jeśli chodziło o Marikę – w końcu byli rodzeństwem, na dodatek bliźniaczym, a żeby było jeszcze ciekawiej – jednojajowym, ale to, co czuł, gdy patrzył na tą drugą, nie dawało mu spokoju od jakiegoś czasu, a właśnie teraz uświadomił sobie, że się zakochał. W niej. W tej samej dziewczynie, którą znał od zawsze – akurat teraz. Przeklął w duchu, ale na niewiele mu się to zdało, bo wszystko było nadal takie, jak przed sekundą.

                Jednak ona nie patrzyła na niego, chłopaka, który po prostu siedział na trawie i grzebał w swoim rowerze, ale na Marikę, bo przecież to ona  była jej przyjaciółką, a on … no właśnie. Kim on dla niej był? Westchnął pod nosem, wbijając wzrok w łańcuch, który za nic nie chciał się prawidłowo założyć na zębatkę.

               

Gwałtownie otworzył oczy, choć -  w sumie - nie był nawet świadom, iż je zamknął. Wiedział, że musiał stamtąd iść, a za moment, nim się zorientował, wykonał ten pierwszy krok, później następny i jeszcze kolejny. A później szedł już tak szybko, że niemal biegł, gdyż chciał znaleźć się sam, po prostu sam, a następnie przemyśleć wszystko w samotności, a tym wszystkim - było to spotkanie. Choć czy to, co wydarzyło się przed chwilą, zasługiwało na takie miano?

- Wojtek, zaczekaj!

Starał się, by jej głos nie wywołał na nim żadnego wrażenia, ale gdy tylko go usłyszał, jego serce gwałtownie mocniej zabiło, a oddech stał się zbyt płytki. Przyśpieszył jeszcze bardziej, ponieważ wiedział, że dziewczyna go nie dogoni, bo nigdy nie była wyśmienitą biegaczką.

Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy - w przeciągu kilkunastu sekund - usłyszał za sobą szybkie kroki, a chwilę później zielone oczy patrzyły prosto na niego z nieukrywaną  wściekłością. Oj, wyraźnie poprawiła kondycję, czego bynajmniej się nie spodziewał, niemniej szybko otrząsnął się z szoku i już chciał zawrócić, gdy kolejna fala wspomnień wypełniła każdy, nawet najmniejszy centymetr jego ciała.

 

Z bijącym sercem stanął naprzeciwko drzwi wejściowych do jej domu. Dlaczego tu przyszedł? Sam nie wiedział – po prostu musiał ją zobaczyć. Ot – tak po prostu, pod byle pretekstem. Ostatnio robił to niezwykle często.

Usłyszał zbliżające się kroki i był niemal pewien, że za chwilę stanie przed nim Lena, więc jak wielkie było jego zdziwienie, gdy zamiast dziewczyny, zobaczył jej ojca, który wyraźnie przygotowywał się do jakiegoś wyjazdu, co – biorąc po uwagę jego pracę – wydawało się całkowicie normalne. Jednakże coś mu nie pasowało, a tym „czymś” były wielkie pudła, stojące niemal na każdym skrawku podłogi oraz pomieszczenie, w którym nie było widać ani jednego mebla.

Czuł, że zasycha mu w gardle i nie jest w stanie się nawet przywitać, ale ostatkiem silnej woli coś tam wydukał, a później spytał, czy jest może Lena, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę z tego, że robi to niepotrzebnie, bo ona odeszła. Mimo tego miał nadzieję, której trzymał się tak kurczowo, jak tonący koła ratunkowego, by nie pójść na dno. Sęk w tym, iż on już go dotykał.

                „Nie ma jej, wyjechała z moją drugą żoną i nigdy już tu nie wróci. Naprawdę bardzo mi przykro.”

                Te słowa zniszczyły wszystko, a on wypuścił z rąk jakiekolwiek resztki czegoś, co  - jeszcze przed chwilą - można było nazwać nadzieją.

                I nie pomogły błagania, nie pomogło nic, bo jej już po prostu nie było.

                Odeszła, zostawiając go bez ani jednego słowa pożegnania.

                Na zawsze.

 

- Poczekaj, błagam.

Mimo tego, że miał zamiar po prostu uciec – zatrzymał się, choć nie wiedział tak właściwie po co. Odwrócił się w jej stronę, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem. Zdawał sobie sprawę, iż nic dobrego z tego nie wyniknie, bo wściekłość, która się w nim buzowała, wyjątkowo dawała o sobie znać, a że nikogo poza Leną nie było w promieniu kilkudziesięciu metrów, to był niemal pewien, że zostanie ona przelana właśnie na dziewczynę. Zresztą… to ona zawiniła, a nie on.

- W co ty się wpakowałeś?

                Jej cichy, pełen żalu głos dodarł do jego uszu, działając na niego jak płachta na byka. Nie miała prawa ingerować w jego życie, po prostu nie miała, a jak już tak koniecznie chciała, to powinna zniknąć mu z oczu raz na zawsze, przynajmniej wszyscy byliby zadowoleni.  Pokręcił przecząco głową, robiąc krok w jej stronę. Dziewczyna napięła się, ale nie poruszyła, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło.

Powinna odejść, przestraszyć się i uciec…

                Zostawić go samego, jak wtedy.

- Wybacz, że nie odpowiem na to pytanie, ale jakoś nie mam najmniejszej ochoty z tobą rozmawiać. – warknął przez zaciśnięte zęby, wbijając palce w jej prawe ramię, na pewno sprawiając jej ból, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi, bo jego oczy nadal były utkwione w osobie tuż obok niego.

                Dziewczyna nie odpowiedziała, ale jej dolna warga zaczęła delikatnie drgać, co było nieukrywanym znakiem, który świadczył o tym, że jest na skraju wybuchu, niemniej stała cicho. Postanowił kontynuować to, co miał jej powiedzieć, by mieć już to wszystko z głowy.

- Wracaj tam, skąd przyjechałaś, nie mam zamiaru  się spowiadać. A na pewno nie tobie.

                 Przymknęła powieki, starając się opanować, ale nie wyszło jej to zbyt dobrze, bo zauważył wielką łzę, która spłynęła po policzku. 

                Ona płakała – przez niego, a to ostatnia rzecz, jakiej  kiedykolwiek pragnął.  

                Nim się zorientował, podniósł dłoń, by wytrzeć jej skórę, jednakże nie zdążył tego zrobić, gdyż dziewczyna wyrwała się, odchodząc kilka kroków dalej, co natychmiast go otrzeźwiło.

                Nie. Nie mógł się nad nią litować, nie mógł okazywać swych uczuć.

- Wiesz, że zrozumiałem, iż nie pożegnałaś się ze mną? Naprawdę. Ale nigdy nie pojmę, dlaczego nie powiedziałaś Marice. Ponoć była twoją przyjaciółką, więc powinnaś. Ale bez obaw pogodziliśmy się z tym, że potraktowałaś nas jak śmieci. – mówił nie patrząc na nią, a w jego głosie  słychać było złość, rozżalenie oraz jakieś nikłe pokłady smutku.

Usłyszał, że płakała coraz bardziej i, już miał podejść, a później po prostu przytulić, ale podmuch chłodnego wiatru wyraźnie go ocucił. Zacisnął pięści, wbijając resztki paznokci w skórę dłoni.

- Miałem tylko twój adres, który jakimś cudem dostałem od twojej babci. – mówił, patrząc w niebo, które zaczynało robić się coraz ciemniejsze, co przecież nie było jakimś wyjątkowym zjawiskiem, biorąc pod uwagę, że mieli lipiec – Zgadnij, ile wysłałem do ciebie listów.

Odwrócił się w jej stronę, zauważając, że usiadła na ziemi, ukrywając twarz w dłoniach, płacząc na dobre. Coś w jego duszy podpowiadało mu, że nie powinien jej ranić, ale po prostu odejść, niemniej nie był w stanie tego zrobić. Już nie.

- Trzydzieści siedem. Nie odpowiedziałaś na żaden.

I nagle, po tych słowach, coś się w nim wypaliło, coś pękło, a on sam nie potrafił tego czegoś rozpoznać. Podszedł do dziewczyny, nachylając się nad nią, a następnie, wypowiadając słowa, które cały czas kołatały mu się w głowie:

- Nienawidzę cię, Lena.

Sama zainteresowana nawet się nie poruszyła, a on jeszcze przez chwilę stał obok niej, a później po prostu odszedł.

                Żeby żyć… jak wcześniej.

Żeby ponownie założyć maskę chłopaka, któremu nie zależało tak naprawdę na niczym, co było kompletnym głupstwem.      

Dobrze, że praktycznie nikt o tym nie wiedział.
 
____________________________________
Tak, nie wyszło to tak, jak chciałam. To w ogóle nie wyszło (wiem, wiem, możecie urwać mi łeb, tak jak u księcia). Nic nie poradzę na to, że kompletnie mi się to nie podoba.
Właśnie - jeśli mowa o księciu, to nie mam pojęcia, kiedy bedzie nowość, ponieważ mam "dni bez laptopa" ustanowione przez babunię, która stwierdziła, że jestem od niego uzależniona i calutki tydzień mam do niego nie siadać.
Oczywiście - napiszę rozdział ręcznie, ale nie powiem, kiedy go wstawię. Wyproszę jakieś łaski, by móc wejść wcześniej, ale na pewno nie do środy, a w samą środę w szególności, gdyż cały dzień jestem w mieście, gdyż rano mam lekarza, a po południu kolejnego.
No, to by było na tyle. Może dzięki tym dniom bez komputera ogarnę moje zalełości w norweskim? Może. Nie wiem.
 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

2. Bonjour, cher...


~ ~ * ~ ~

                Biały proszek był jego odskocznią od rzeczywistego świata, od jego całego życia i zmartwień. Od wszystkiego. Sęk w tym, że kiedyś przestawał działać, a on tych momentów nienawidził najbardziej, bo uświadamiał sobie wtedy, jakim wrakiem człowieka się stał, że jest identyczny jak jego rodzice, a nawet jeszcze gorszy, bo przecież ze wszystkiego zdawał sobie sprawę, a mimo to - nie mógł przestać brać.

- Wojtek?

                Powoli otworzył oczy, ale nie wiedział, gdzie się znajduje. Jakieś ciemne ściany, przewrócony stół, z którego spadł niezwykle stary i zakurzony wazon. Tak swoją drogą, stał tam właściwie niewiadomo po co, bo przecież oczywisty wydawał się fakt, że żadnego kwiatka tam nie było. Na ziemi leżał Maciek, jeszcze nie odzyskał świadomości. Z jego ust wyciekała stróżka śliny, malutkimi kropelkami spływała na przestarzałe deski, którymi pokryta była podłoga. Przeniósł wzrok na chłopaka śpiącego pod jego łóżkiem, a raczej… Nie, musiało mu się wydawać, przecież on nie mógł…

                Momentalnie poderwał się do pozycji siedzącej, ale zakręciło mu się w głowie tak bardzo, że przed oczyma miał tylko jakieś czarne mroczki, które po chwili ustąpiły miejsca całkowitej ciemności. Jeśli miał się z czegoś cieszyć, to tylko z faktu, że okropny ból mięśni nie pozwolił mu utracić świadomości.  

- Żyjesz, chłopie?

                Nie wiedział, do kogo należy głos, ani tym bardziej, skąd ten tajemniczy osobnik zna jego skromna osobę, mało go to obchodziło.  Ponownie podniósł powieki, ale zrobił to z najwyższym trudem, gdyż nawet rzęsy zdawały się ważyć tonę. Jedynym pozytywnym omenem było to, iż obraz mu się wyostrzył, więc wszystko widział dokładniej. Nabrał w płuca powietrza, ale było ono tak ciężkie, że momentalnie zaczął się krztusić.

- Nieco przesadziłeś.

                Dziwny, nieco podstarzały głos ponownie wybił go z dobrze znanego mu transu. Uniósł głowę i spojrzał na mężczyznę, którego widział po raz pierwszy na oczy, a przynajmniej tak mu się właśnie wydawało, bo jego mózg jakoś nie był w stanie przypomnieć sobie chociażby jego imienia.

- Ja? – spytał zachrypniętym i pełnym zdziwienia głosem, w którym dała się słyszeć nutka niepokoju – Niech pan popatrzy na nich.

                Wskazał dłonią na Maćka i nieznajomego śpiącego pod jego łóżkiem. Mężczyzna podszedł do tego drugiego, trącając go czubkiem buta. Chłopak wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, a następnie ułożył się ponownie na podłodze, zasypiając.

- Wziął najmocniejszy towar, prawie przedawkował, ale nic mu nie będzie. – mruknął facet, a później obrzucił go badawczym spojrzeniem, którego jednak nie potrafił do końca odszyfrować – Nie wiesz, kim jestem, ani nie pamiętasz, jak się tu znalazłeś, prawda?

Pokiwał twierdząco głową, ale po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku i momentalnie wyłapał skrawek czerwonego materiału, który poniewierał się po podłodze.  Dosłownie w ułamku sekundy jakieś nielogiczne części układanki, w postaci jego wspomnień, powoli zaczęły układać się w całość.

Opadł bezwładnie na kanapę, na której siedział i ukrył twarz w dłoniach.

 

               

Wszystko wydawało się być takie … po prostu fajne i bezproblemowe, kolorowe. Zawsze czuł się tak, gdy wziął, szczególnie jeśli sięgał po coś z tej „górnej półki”. Problem w tym, że nie pamiętał, co to było, ale czy to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie? No właśnie - nie.  Rozsiadł się wygodniej, trzymając w palcach jakiegoś mocnego skręta, od którego kręciło mu się w głowie, ale na to również nie zwrócił uwagi.

- Hahahaha! – wesoły głos Maćka, który również był pod wpływem, rozniósł się po pokoju, ale on nie wiedział, co tak bardzo go rozśmieszyło, możliwe, że nic.

                Światło, które wpadało przez okno, zbyt bardzo raziło go w oczy, więc podniósł się i zaciągnął grubą, czarną zasłonę. Jednym źródłem jakiegokolwiek oświetlenia w pokoju, stało się kilka świeczek, które paliły się w sumie z powodów bliżej nieokreślonych, ale to też go nie obchodziło, bo w końcu wszystko było takie kolorowe, takie idealne… Kompletne przeciwieństwo jego życia.

- Proszę, proszę, drogie panie, tędy…

                Ponownie zaciągnął się gorzkim dymem, z zaciekawieniem przyglądając się drzwiom wejściowym, które sekundę później otworzyły się, a stanął w nich Bogdan wraz z trzema dziwkami. Odetchnął z ulgą, widząc, że żadna z nich nie jest jego siostrą.

- Chłopaki, ktoś dla was! – krzyknął tylko mężczyzna, a moment później nie było już ani jednego śladu jego obecności.

                Spojrzał na dziewczyny, które nie miały już na sobie żadnych płaszczów i podłapał spojrzenie niebieskich oczu szatynki, a chwilę później - ona sama - pewnie zmierzała w jego stronę. Stukot niezwykle wysokich, czarnych szpilek, rozchodził się po pomieszczeniu. Na sekundę oderwał od niej wzrok, zauważając, że inne panie odciągnęły dwóch pozostałych chłopaków do różnych pokoi.

- Anka jestem. – powiedziała, poczym bezceremonialnie usiadła mu okrakiem na kolanach, zakładając przy tym jedną, cholernie długą nogę za jego plecy. Maksymalnie krótka sukienka, nie zakrywała zbyt wiele, więc dokładnie widział czerwone, koronkowe majteczki.

- Wojtek. – odpowiedział niezwykle spokojnie, poczym znów się zaciągnął i wypuścił dym prosto w jej twarz, niemniej ona w ogóle się nie skrzywiła. Mało tego! Wyjęła skręta z jego dłoni, poczym wciągnęła głęboko powietrze.

- Hmmm… miałam okazję posmakować lepszych. - odparła, wkładając drugą dłoń pod jego koszulkę, przyjemnie masując mu klatkę piersiową, a następnie brzuch, zjeżdżając coraz niżej. Poczuł, że jego męskość już zdążyła zareagować na obecność dziwki. Zresztą czego się spodziewał? Że będą siedzieć i popalać sobie jakieś dziwne mieszanki?

                Dziewczyna pochyliła się nad nim, wypuszczając dym prosto w jego usta, a następnie zachłannie go pocałowała. Poczuł jej język napierający na jego podniebienie, poczym oddał pieszczotę z podobnym zaangażowaniem, z podobną pasją, wkładając dłoń pod obcisły, czarny materiał, sukienki, przy okazji zawijając go o kilka centymetrów do góry.

                Zarejestrował fakt, iż szatynka wyrzuciła skończonego skręta na popielniczkę, która znajdowała się na stoliku obok nich.

                Dłońmi rozchylił uda dziewczyny, a następnie zaczął masować palcami jej kobiecość, na co ona zareagowała głośnym i wymownym westchnieniem, co oznaczało, że była napalona w stopniu co najmniej podobnym do niego. Odwdzięczyła się faktem, iż bez problemu rozsunęła jego rozporek, ujmując penisa, który zdawał się być napięty do granic swych możliwości (…)

 

                Momentalnie otworzył oczy. Nie mógł sobie niczego więcej przypomnieć, widocznie w tamtej chwili urwał mu się film, choć nie trzeba było być wielkim filozofem, by odgadnąć, co się później musiało dziać.

- Ile pamiętasz? – spytał mężczyzna, którego tożsamość została odkryta wraz z tym marnym strzępkiem wspomnień.

- Dziwkę. – odparł słabym głosem zgodnie z prawdą, patrząc na Bogdana wzrokiem, który ponownie się zamglił, ale  - na szczęście – stan ten potrwał tylko ułamki sekundy. Zakodował sobie w pamięci, by następnym razem uważać na to, co bierze i w jakich ilościach.

Facet uśmiechnął się, podkręcając przy tym przydługiego, siwego wąsa. Usiadł na jedynym krześle w pokoju.

- Świetnie się składa, bo nie wynająłem ich za darmo. Każdy z was musi zapłacić za swoją panienkę.

Gdyby tylko pamiętał, za co tak naprawdę miał płacić…

                Popatrzył na ścianę przed sobą, próbując przypomnieć sobie coś więcej, ale bez skutku. Westchnął zrezygnowany. Chciał przede wszystkim pójść spać, oderwać się od tej szarej i ponurej rzeczywistości, jednak jedna rzecz nie dawała mu spokoju, a mianowicie fakt, iż był kompletnie ubrany, co raczej nie trzymało się kupy.

- Jaki dziś mamy dzień tygodnia? – spytał podejrzliwie.

- Sobotę.

No tak, to wszystko wyjaśniało, bo przyszedł tu w czwartek, dziwki też przybyły tego samego dnia wieczorem i zapewne zostały na noc. Kompletnie nie pamiętał piątku, ale mógł sobie wyobrazić, jak on wyglądał.

- Dla ciebie, Wojtek… – Bogdan odezwał się ponownie, a potem zawiesił głos w powietrzu, niemniej po chwili znów kontynuował swą wypowiedź – mam nieco inną formę zapłaty.

                Boże… czy on zawsze musiał się w coś wpakować? Nie mógł po prostu dać tych kilku stów i byłoby po sprawie?

 - Niedaleko stąd jest jakaś domówka. Dostarczysz towar chłopakom. To jest rozkaz. – szczególnie zaakcentował to ostatnie zdanie, a on ponownie ukrył twarz w dłoniach, gdyż nie miał pojęcia, co robić. Nie wiedział, jak się z tego wszystkiego wyplątać.

                Gdy zaczynał brać, obiecał sobie, że nigdy, przenigdy nie będzie handlował tym świństwem. Że nie zniszczy drugiego człowieka tak, jak zniszczył siebie, że…

                Ocknął się, gdy na stoliku wylądowało kilka malutkich, foliowych woreczków z proszkiem i tabletkami, a na nich kartka, gdzie widniał adres oraz godzina i dokładne miejsce spotkania.

~ ~ * ~ ~

                Jako, że do nieszczęsnej transakcji miał jeszcze chwilę czasu, postanowił pójść do „domu”, by doprowadzić się do stanu, w jakim powinien ukazywać się światu człowiek cywilizowany, którego dosięgła globalizacja, a później wsiadł w autobus i -  z duszą na ramieniu -  pojechał tam, gdzie miał się rozliczyć z jakimiś chłopakami, dając im narkotyki, które schowane były głęboko w wewnętrznych kieszeniach jego czarnej bluzy.

                Z daleka widział posesję, na której odbywała się cała impreza, choć nie było zbyt głośno. Młodzież bawiła się wyjątkowo grzecznie, co go niezwykle zdziwiło, biorąc pod uwagę to, z czym był tu przysłany.

                Kartka mówiła wyraźnie, że ma iść do tylnych drzwi balkonowych, gdzie o równiutkiej dwudziestej pierwszej, miało czekać trzech chłopaków w brązowych bluzach z charakterystycznymi bransoletkami na dłoni, które miały być ich znakiem rozpoznawczym. On też taką dostał. Składała się z czarnego, grubszego sznurka, a na nim znajdował się prostokątny koralik w tym samym kolorze.  

Na wyznaczone miejsce spotkania dotarł bez najmniejszego problemu. Pozorując uścisk dłoni, podał każdemu po działce, nie pytając nawet o większe szczegóły, bo chciał się stamtąd jak najprędzej zmyć i zapomnieć o tym całym incydencie, do którego miał nigdy w życiu nie dopuścić.

      Jednakże oczywiście nie było mu to dane, gdyż w przeciągu dosłownie sekundy, drzwi, do których stał tyłem, otworzyły się. Nie mógł widzieć tego, kto w nich stanął, ale znieruchomiał. Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że właśnie tak powinien się zachować, bo ucieczka nie byłaby zbyt dobrym pomysłem.

- Jeśli macie ćpać i handlować, to nie w tym domu! – z jednej strony cichy, delikatny, ale dobitny głos zawisł w powietrzu, sprawiając, że nogi, na których stał, momentalnie zamieniły się w  drżącą galaretę. I nie, nie chodziło o to, iż zostali zdemaskowani, ale o fakt, że doskonale znał osobę, która wypowiedziała te słowa.

                Była jedyną dziewczyną, na której mu zależało w taki sposób. Jedyną, którą pokochał i w końcu jedyną, która tak bardzo go zraniła. W chwili obecnej nienawidził jej z całego serca, bo ona potraktowała go jak nic niewartego szczeniaka. Zresztą nie tylko jego, bo Marikę również. A ponoć były przyjaciółkami… Tak, były. Do czasu aż ona nie wyjechała do Francji bez słowa pożegnania.

Zauważył, że podeszła bliżej, a on momentalnie poczuł zapach jej perfum, których używała od zawsze. Nie był w stanie się odwrócić, cały czas żył nikłą nadzieją, że go nie rozpozna.

… że się nie dowie.

- Powiedziałam coś, czy nie?! – warknęła dziewczyna, a on doskonale znał powód jej zachowania. Nienawidziła narkotyków, gdyż jej matka… była narkomanką i przedawkowała.  Wiedział o tym, a mimo to sam zaczął z tym świństwem.

                Przez cały czas ją kochał, ale brał. A robił to po to, by odciąć się całkowicie z tych wszystkich myśli, snów, w których zawsze ona miała pierwszoplanową rolę.

                Nawet nie zarejestrował momentu, gdy właśnie jego odwróciła  przodem do siebie, ponieważ znajdował się po prostu najbliżej. Oprzytomniał dopiero wtedy, kiedy ją zobaczył, a konkretniej, gdy spojrzał prosto w jej kocie oczy.

                W oczy, których nie potrafił wyrzuć ze swojej pamięci mimo tylu starań.

                Ból, niedowierzanie, wściekłość. To właśnie mógł z nich wyczytać. Nie pozostało ani jednego grama tej dawnej wesołości, tego zrozumienia…

                … tego uczucia.

                Dziewczyna pobladła tak nagle, że przestraszył się, iż może zemdleć, jednak nic takiego nie miało miejsca. Zamiast tego momentalnie oderwała rękę od rękawa jego bluzy i odskoczyła jak oparzona, patrzyła na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy, tak, jakby żałowała, że go znała.

                Świetnie się składało, ponieważ on nie miał zamiaru z nią rozmawiać, na nią patrzeć, a wszystko przez to, iż nienawidził jej równie mocno… jak kochał.

                Ci, którym dostarczył towar, gdzieś się zmyli, ale nic go ten fakt nie obchodził, bo przecież stała przed nim dziewczyna, którą od jakiegoś czasu próbował wyrzucić ze swej przeszłości, ale nie potrafił. Ponownie przeniósł na nią spojrzenie, ale ona po prostu stała, kręcąc głową z niedowierzaniem i zakrywając dłonią usta. Oczyma wyobraźni ujrzał to, co musiała widzieć ona. Potargane blond włosy, powiększone źrenice… Jednak to nie wzbudziło w niej aż takiej odrazy, bo przecież zobaczyła go w sytuacji, w jakiej nigdy nie powinien się znaleźć.

- Wojtek… - jej ledwo dosłyszalny, drżący szept dobiegł do jego uszu, ale nie raczył odpowiedzieć. Wpatrywał się w nią, czując narastającą wściekłość, która – dosłownie za moment - gotowa była wylewać się z jego ciała strumieniami.

                Witaj w szarej rzeczywistości, Leno.