środa, 25 września 2013

5. Je n'ai pas des sentiments.


~ ~ * ~ ~

 

      Widzi ją już z daleka. Jest piękna jak zawsze, mądra, inteligentna, idealna. Delikatnie stąpa po chodniku, tak, że praktycznie nie słychać jej kroków, ale on wie, że się zbliża. Z każdą chwilą, z każdą sekundą…

Ale mija go bez ani jednego słowa. Rzuca tylko w jego stronę jedno, krótkie, niemal obojętne spojrzenie i po prostu odchodzi dalej.

      Jakby go nie znała, jakby był normalnym przechodniem, identycznym jak babcie z zakupami, starsi panowie z psami na smyczach czy zbyt wymalowane małolaty. Niemniej w jej wzroku jest coś jeszcze.

      Nienawiść. Żal. Rozgoryczenie.

      I wtedy wszystkie emocje, które się w nim kotłują, biorą górę. Momentalnie odwraca się na pięcie, by po prostu ją dogonić, a przynajmniej zobaczyć, ale jej już nie ma. Niemożliwy jest fakt, że zniknęła za rogiem ogromnego budynku, także rozgląda się dookoła, ale nadaremnie, bo ona po prostu rozpłynęła się w powietrzu.

Jak zjawa, albo jakiś duch.

Wbija sobie paznokcie w skórę, a tępy ból rozchodzi się po jego dłoni.

Ból, który jest znakiem, że należy w końcu się obudzić, bo marzenia nie spełniają się nawet w snach. A my nic na to nie poradzimy. Kompletnie nic.

Nigdy.

 

Pierwsze co poczuł zaraz po otworzeniu oczu, to zimno. Cholerne, przejmujące zimno, które najwyraźniej starało się przywrócić mu jakiekolwiek ludzie uczucia, ale on miał wrażenie jakby został z nich wyprany doszczętnie, bo przez kilka minut próbował wsłuchać się w pustkę we własnym sercu.

Głośno wciągnął powietrze do płuc, ale momentalnie w ich wewnętrzu rozszedł się pulsujący ból, który stopniowo ogarnął całe jego ciało, niemniej był to inny jego rodzaj aniżeli ten, który odczuwał zaraz po zakończeniu działania narkotyków. Próbował się podnieść na łokciu, ale  - niemal natychmiast – to, co miał przed oczyma, zaczęło drżeć i jeździć w dosłownie wszystkie strony, więc czym prędzej, z powrotem, powrócił do pozycji leżącej.

A tym samym do jego, nadal zamroczonej alkoholem głowy, powróciły wspomnienia z dnia poprzedniego.

Uczucia, których myślał, że już nie posiada.

Marika go okłamała.

Marika trzymała wszystkie listy, przez tyle lat.

Marika wiedziała.

Jego siostra, której ufał, którą kochał na swój pokręcony sposób... Przełknął głośno ślinę, a gęsta ciecz zwilżyła jego wysuszone niemal na wiór gardło. Miał ochotę płakać, ale czy to by cokolwiek zmieniło? Łzy mogą dać ulgę, jednak czy ona byłaby na pewno rozwiązaniem tego wszystkiego?

A najgorsze było to, że on doskonale wiedział, że nic mu już nie pomoże.

 

„(…) Leno, dlaczego wtedy odeszłaś?”

 

~ ~ * ~ ~

W końcu doszedł do wniosku, że musi wstać z łóżka, a następnie próbować egzystować jak na przeciętnego człowieka przystało, co – po chwili zastanowienia – było absolutnie niewykonalne, szczególnie jeśli już na pierwszym kroku spotyka się własną siostrę.

Choć biorąc pod uwagę wczorajsze wydarzenia, to miał poważne zastrzeżenia do tego miana. Słowo „rodzeństwo” wiązało się przeważnie z ciepłem, zaufaniem i braterską miłością,  jednak Marika postanowiła uszczęśliwiać go na własną rękę, a to właśnie bolało najbardziej.

Wiedziała… Od zawsze wiedziała i mu nie pomogła.

Nigdy.

- Wojtek…

Przeszedł obok niej obojętnie. Tak po prostu – jakby była powietrzem lub duchem. Nie miał zamiaru z nią rozmawiać. Może kiedyś, ale nie teraz, gdy głowa mu pękała, w gardle suszyło, a serce rozdarło się na kilka malutkich kawałków. Najpierw musiał sobie wszystko poukładać, następnie przemyśleć, a później… nie wiedział. I to go przerażało.

Jego przyszłość była jedną, wielką czarną dziurą. Taką otchłanią, z której nie wystawała chociażby jedna jedyna dłoń, która mogłaby go pociągnąć dalej, do kolejnego etapu jego życia, nie mówiąc już jakimkolwiek promyku słońca.

Dla niego ciągle była noc. I nawet księżyc nie raczył wysunąć się zza chmur. Gwiazdy? Zapomniał już dawno jak one wyglądały, więc dlaczego miałby mieć nadzieję na coś, czego nie znał? Przecież to nielogiczne, prawda?

Podszedł do szafki kuchennej, chwycił jakąś szklankę, a następnie napełnił ją zimną wodą z kranu. Czy zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo męczyło go pragnienie? Wątpił. W końcu miał na głowie znacznie ważniejsze sprawy niż zwykły kac.

Roześmiał się w duchu, powtarzając w myślach to krótkie, jednosylabowe słowo, które w fachowy sposób opisywało jego stan. Jak prostacko to brzmiało, jak naiwnie, jak głupio, jak…

… jak jego życie.

Krótkie, zwyczajne, niepozostawiające złudzeń życie biedaka. Każdy je niby znał, ale prymitywni ludzie się  przecież mylili, jak zwykle zresztą, bo…

Bo on udawał.

Bo on zakładał maskę.

Szkoda tylko, że różniła się ona w stopniu znacznym od tych pięknych, karnawałowych, przyozdobionych kolorowymi, migającymi w świetle brokatami i niesamowitymi wstążkami, gdyż była ciężka, ale półprzezroczysta. I ciemna zarazem. Takiej nie można  kupić nigdzie, gdyż każdy z ludzi jest indywidualnym kowalem własnego losu, a taką przykrywkę tworzymy sobie sami.

Na własne życzenie.

- Wojtek. – jego siostra ponownie zaczęła rozmowę – Zrobiłam to tylko dla twojego dobra.

      Prychnął pod nosem. Ona naprawdę była tak głupia, tak naiwna? Myślała, że uwierzy w tą kiepską, tanią bajeczkę, że „teraz jest lepiej”?

- Błagam cię, zapomnij o niej. Lena nie wróciła dla ciebie.

Nie odezwał się do Mariki ani jednym słowem, ale po tym ostatnim zdaniu pękła w nim jakaś istotna bariera, granica, która spowodowała, że tamy - powstrzymujące jego uczucia - po prostu nie wytrzymały i rozsypały się niczym domek z kart pod wpływem chociażby delikatnego powiewu wiatru.

Ścisnął mocniej szklankę w dłoni, a ręka zaczęła mu drżeć, dlatego odstawił szkło na blat. Jednak w przeciągu dokładnie sekundy słowa siostry dotarły do niego ponownie – ze zdwojoną siłą. Serce natychmiast zaczęło mu bić w takim tempie, że sam Bolt by jego nie wyprzedził, a  przed oczyma zatańczyły pojedyncze mroczki, które przerodziły się w chwilowe zaćmienie.

Upomniał sam siebie, że musi oddychać, by zachować pozory. Ha! Pozory czego? Tej taniej gry, którą sam ze sobą prowadził? Zabawne.

Jednakże - po krótkim momencie – przeniósł wzrok na siostrę, która stała dwa kroki od niego. Niby to zaledwie metr, może półtora odległości, ale miał nieodparte wrażenie, że dzieli ich znacznie więcej aniżeli skrawek kuchennej podłogi. Więcej, bo teraz widział przepaść, przez którą nie można było bezpiecznie przejść, gdyż most został zerwany.

Było nim zaufanie, które Marika własnoręcznie zniszczyła.

I to wystarczyło.

Tak po prostu.

- Ja chciałam dobrze. – szepnęła dziewczyna, zbliżając się do niego – Myślałam, iż zapomnisz, że brak kontaktu…

                Blondynka zaczęła gubić się we własnych słowach, a on poczuł jak zaczyna narastać w nim wściekłość, co go przerażało, bo pierwszy raz w życiu ten strumień skierowany był w jej stronę. Stawał się taki sam, jak jego ojciec – tak, teraz mógł to przed sobą przyznać.

On, Wojtek, który myślał, że pokona wszelakie zło tego świata, który przysiągł sobie, iż ochroni Marikę, że będzie po prostu inny….

Stał się nikim.

Chociaż nie. On nie był „kimś”, gdyż odnosił wrażenie, że jest czyjąś marionetką, a lalka na sznurku raczej nosi miano „czegoś”. Przedmiot martwy. Skorupa. Bez duszy, sumienia, skrupułów.

Tak więc z powodzeniem można było powiedzieć, że został niczym.

- Przepraszam, Wojtuś. Czytałam wszystkie, nawet po kilka razy.

                W duchu modlił się, by przestała mówić, żeby mógł pójść z tego domu i nigdy nie wrócić, żeby po prostu… zakończyć to wszystko raz na zawsze.

- Nigdy nic ci nie powiedziałam, bo się bałam. – jego siostra kontynuowała ze spuszczoną głową  wpatrując się we własne, gołe stopy. Nie spojrzała na niego. To właśnie było tym kamieniem milowym, który przeważył.

                Odepchnął dziewczynę od siebie, a zrobił to tak gwałtownie, że łokciem strącił postawioną wcześniej przez siebie szklankę, a ona, w przeciągu ułamka sekundy, zleciała i rozbiła się na drobniutkie kawałeczki, które rozbryzgły się po brązowych płytkach.

                Przez moment patrzył po prostu na to, co z niej zostało i miał wrażenie, że widzi samego siebie.

                Niemniej niemal natychmiast usłyszał ironiczny głosik w swojej głowie: „ Utożsamiasz się ze szklanką, ćpunie. Gratuluję rozwagi oraz proponuję brać jeszcze więcej.”

                Szybko jednak otrząsnął się z szoku, a chwilę później poczuł, że wściekłość, którą się w nim kumulowała przez cały monolog Mariki, zaczyna brać nad nim górę. Spojrzał na siostrę, która nie patrzyła na podłogę, ale na niego z nieukrywanym przerażeniem w niebiesko-szarych oczach.  Głośno wciągnął powietrze do płuc, a następnie z największym jadem wysyczał:

- Posprzątaj te szkła. Chyba, że to jest zbyt poniżające zajęcie dla wyrafinowanej i dobrze płatnej dziwki.

                Nie miał pojęcia, dlaczego powiedział akurat to. Może po prostu się ratował? Chciał ukazać, że nie tylko on znalazł się na dnie? Tak. Jednakże nic nie mógł poradzić na to, co się stało, bo… chyba nawet nie żałował.

                Marika nie odpowiedziała ani jednym słowem, a on nie chciał patrzyć na jej wyraz twarzy, na jej łzy, które widział już tyle razy, iż dawno przestał liczyć. Odwrócił się na pięcie i ją zostawił.

Tak po prostu.

 

~ ~ * ~ ~

Chciał wyjść z tego budynku i nigdy więcej nie przekroczyć jego progu. Co jednak z tego, skoro nie miał gdzie się podziać? Oczywiście – spanie pod mostem czy na dworcu jakimś tam wyjściem zawsze było, ale – niestety – krótkotrwałym, a innego rozwiązania wymyślić nie był w stanie.

Wyjrzał przez okno w przedpokoju. Choć był lipiec, na dworze tego dnia panowała pogoda nadająca się na listopad. Zacisnął mocniej usta w geście irytacji i złości, gdyż oczywiście wszystko szło nie po jego myśli. Zarzucił na plecy kurtkę i już miał nacisnąć klamkę, gdy do jego uszu dotarło delikatnie, nieco niepewne pukanie do drzwi.

Westchnął pod nosem. Kolejna rzecz, która mu przeszkodziła, ale już w sumie przestał się dziwić. Przecież nigdy nie miał ani grama szczęścia w życiu.

Z rozmachem otworzył drzwi wejściowe, co było pewnie niezwykle „grzecznym” zachowaniem z jego strony, ale miał to najzwyczajniej w świecie gdzieś.

Jednakże, gdy tylko zauważył, kto zaszczycił go swoją obecnością, zamarł.

Ona.

Lena.

Nie wiedział, co ma zrobić. Nie był w stanie nawet otworzyć ust, by wypowiedzieć chociażby jedno krótkie słowo. Co z tego, że miał ochotę rzec jej tylko „spierdalaj z mojego życia raz na zawsze”?  Zamiast tego po prostu stał, wpatrując się w jej oczy. Oczy, które miały identyczny wyraz, jak w jego śnie.

Nienawiść. Żal. Rozgoryczenie.     

A te uczucia sprawiały, że resztki jego serca rozpadły się na amen.

- Przyszłam tu – zaczęła dziewczyna nieco drżącym, ale niespodziewanie pewnym głosem, który momentalnie wyrwał go z tego dziwnego transu – bo nie zrobiłam wczoraj jedynej słusznej rzeczy.

                Zamarł. Nie miał pojęcia, o czym mówiła i bał się spytać, jednak oprzytomniał, gdy poczuł siarczyste uderzenie jej drobnej dłoni, wymierzone prosto w jego lewy policzek.

- Nie znasz całej prawdy, więc mnie nie osądzaj, Wojtek. Nie masz prawa tego robić.

Po tych słowach po prostu go zostawiła i odeszła. Bez słowa pożegnania.

Tak jak wtedy.

A on momentalnie pozbył się wszystkich możliwych nadziei na to, że jeszcze kiedyś będzie dobrze.

Nie świetnie – na to nie liczył nigdy, ale ta głupia iskierka tliła się w nim aż do dziś, a teraz… zgasła. Tak nagle, że aż poczuł to niemal fizycznie.

Bo myślał, że kiedyś będzie po prostu dobrze.
___________________________________________

Madzia chora, Madzia zła, Madzia smutna pozdrawia, kocha i przeprasza Was.

A tak na poważnie, to przepraszam, że tyle czasu czekałyście, naprawdę zrozumiem, jeśli
a) nie będzie tu żadnego komentarza;
b) jak już będą to mniej więcej o treści:"źle, źle, źle";
c) zapomniałyście o mnie i teraz zachodzicie w głowę "Co to jest za pisanina, hm?";

I przepraszam, że nie komentuję Waszych cudnych historii. Uprzedzałam, że tak będzie. Ale czytam wszystko. Co do jednego rozdziału.

A ten rozdzialik nieszczęsny by nie powstał, gdyby nie fakt, że jestem chora, jak pewnie połowa populacji ludzkiej w tym momencie. Także wybaczcie wszystko, bo o ile pierwsza połowa jest w miarę, gdyż powstawała przez prawie cały wrzesień, tak ta druga... O matko - pozostawię ją bez głębszego komentarza. Powiem tylko tyle, że nie tak miała wyglądać, ale czego gorączka nie robi z człowiekiem, nie?

Także może ja się już pożegnam. Do października pewnie, słoneczka moje, chyba, że zdarzy się cud pt. "wena na coś" w połączeniu z "czas na to coś".
Farvel!