sobota, 1 lutego 2014

Épilogue.


~ ~ * ~ ~

 

Został pochowany obok niej.

                I byli już razem. Tak, jak pragnęli. Bo ta miłość była silniejsza od wszystkiego, od śmierci, od tych wszelakich przeciwności losu, które ich spotkały.

                A po latach… niesione wiatrem nasionko białego bzu wyrosło tuż za ich grobem; tak jakby miało być uhonorowaniem tego pięknego, czystego uczucia, które nie miało zgasnąć już nigdy.

                Na niebie zaś ciągle paliła się gwiazda należąca tylko do nich: Leny i Wojtka.

                Dwójki tragicznych kochanków…

 

~ ~ * ~ ~

 

                Możecie mieć do mnie pretensje, że nie postanowiłam zrobić tu szczęśliwego zakończenia, choć – mimo sceny z prologu – było to możliwe. Możecie nie rozumieć, dlaczego nagle w epilogu całej tej opowieści wypowiadam się jako ja – autorka tego opowiadania, możecie niczego nie wiedzieć, czemu zresztą wcale się nie dziwię, dlatego czuję się w obowiązku po prostu wyjaśnić Wam tą historię.

                Każdy z Was na pewno aż do tej pory miał choć taką minimalną iskrę nadziei w sercu, która mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, nadal się tliła, prawda? Liczyliście na jakąś cudowną puentę, która w różnego rodzaju epilogach ma miejsce. Cóż – na pewno nie u mnie, na pewno nie w tym wypadku. Bo ja cel postawiłam sobie od początku jasny i przejrzysty: zabić go, zabrać mu wszystko, doprowadzić tego chłopaka do ruiny. I nie, to wcale nie wskazuje na to, że jestem jakimś potworem bez uczuć, co w sumie wydaje się zabawne, wiecie? Jest zupełnie odwrotnie.

                Kiedyś, w jakimś komentarzu, któraś z Was, dziewczyny, napisała, iż, gdyby nie fakt, że powstał on w mojej głowie, pojechałaby ratować go na koniec świata. Zdanie to doskonale utkwiło mi w pamięci, bo właśnie sęk w tym, że Wojtek nie jest wytworem mojej wyobraźni. Zdziwione? (Jasne, Sylwia, wiem, że Ty nie jesteś, bo przecież wiedziałaś). Znam go. Tak, jeszcze żyje i tak, dodałam nieco pikanterii do jego życia, ale w ogólnym schemacie przedstawia się ono identycznie, jak je opisałam. Jego Lena też umarła. Umarła, bo po prostu przestała o niego walczyć, załamała się, stwierdziła, że czeka ją niemożliwa do przebycia droga naznaczona krzyżem cierpienia i bólu. Poddała się. Czy za wcześnie? Nie jestem w stanie jeszcze tego jednoznacznie ocenić, z czasem się dowiem. Z czasem zrozumiem. Z czasem może będę w stanie  odpowiedzieć sobie na to pytanie. Sobie… Rozumiecie?

                Proszę, rozejrzyjcie się dookoła siebie. Może gdzieś obok Was znajduje się taki samotny, zraniony Wojtek? Może potrzebuje pomocy? Naprawdę, w wielu przypadkach można jeszcze podać rękę tonącemu, zabrać żyletkę temu, kto chce podciąć sobie żyły, wyrzucić tabletki osobie pragnącej się otruć. Jeden gest, jedno uświadomienie problemu, a może wiele. Bo w końcu zobaczycie, że będzie za późno, by cokolwiek zrobić, wiecie? Jakiś nieostrożny ruch, tak jak w szachach, czy jeden nieudany skok, który nie daje kwalifikacji do upragnionego konkursu lub w końcu do drugiej serii… Tak też jest i w prawdziwym życiu. Rodzice wymagają od Ciebie niemożliwego, kumple zaczynają odwracać się plecami i wytykać Cię środkowymi palcami. A Ty sam jesteś zbyt dumny, to ta chora ambicja powoduje, że zaczynasz robić coś, czego nigdy nie powinieneś, bo przecież trzeba się wpasować w towarzystwo, prawda?

                Wojtek jest narkomanem. Wojtek nie widzi problemu. Wojtek już całkowicie zatracił się w swoim nałogu, nie jest w stanie zrozumieć, bo nie ma osoby, która na tym etapie miałaby tyle sił, by go uratować. Wiecie, że pomimo tego, iż on żyje, ja odważę się napisać, że umarł? Naprawdę. Dla mnie tak. Wraz z chłopakiem z opowiadania zginął też ten, którego znałam. Kiedyś. Przed laty. Tak jak Lena nim wyjechała do Francji.

                Historia ta opowiada o życiu. O prawdziwym życiu, o problemie, który może pojawić się obok każdego z Nas, nawet w dosłownie tej chwili. A jeśli śmiejecie się, (bo przecież według kogoś mogę pleść głupoty, tak?), to pomyślcie o swoich przyszłych dzieciach. Chcielibyście, by Wasz syn stał się kimś takim, jak on? Naprawdę? Zastanówcie się nad tym, bardzo Was proszę. I rozejrzycie się wokół siebie. A jeśli dostrzeżecie takiego upadającego Wojtka, błagam, podajcie mu rękę, spytajcie, czy czegoś nie potrzebuje, pomóżcie mu, przynajmniej się postarajcie, bo musicie mu pokazać jak żyć.

                Wiecie co to przenośnia? Na pewno na języku polskim słyszeliście to pojęcie, nawet jeśli żadnymi wybitnymi humanistami nie jesteście, bo na przykład specjalizujecie się w matematyce czy chemii. Znajomość tego środka stylistycznego jest bowiem niezbędna w przyjęciu do wiadomości całego tego opowiadania oraz jego przesłania, o którego zapamiętanie teraz – na odchodne – Was z całego serca proszę.

                Oni nigdy nie zginęli. Ich śmierć to jedynie metafora.

KONIEC
________________________________________________________________________
 
I co ja mam napisać?
Miałam opublikować go jutro, ale mam swój powód, który usprawiedliwi mnie, iż zrobiłam to dziś.
I to już naprawdę koniec. Mówiłam, że ten epilog będzie inny. Mówiłam.
Chciałabym Wam podziękować. Za wszystko. Za każdy komentarz, za wszelakie słowa, które tyczyły się tego opowiadania.
Za tą nadzieję, którą mieliście, bo przecież wierzyliście, że Wojtek da radę, prawda?
I nigdy bym tego nie skończyła, gdyby nie Sylwia. Naprawdę. Po tym, jak wszystko rzuciłam, po tym, ile problemów miałam, Ty, słonko zawsze wiedziałaś jak mnie porządnie zmotywować. Do tej pory pamiętam, jak się poryczałam podczas pewnego wykładu, który mi dałaś. I za to Ci dziękuję. Wiesz, że Cię kocham.
I mam nadzieję, że już rozumiecie, dlaczego ta historia była dla mnie najważniejsza, prawda?
Ale mimo wszystko jestem z siebie dumna. Tak cholernie dumna, bo to pierwsze moje opowiadanie wieloodcinkowe, które skończyłam. Naprawdę.
Myślałam nad kolejną obyczajówką psychologiczną, jednak doszłam do wniosku, iż jeszcze nie teraz. Muszę się najpierw oswoić z tym, że już nie ma Wojtka. Prawdopodobnie coś takiego powstanie. W bliżej nieokreślonej przyszłości, konkretniej po zakończeniu pamiętnika, którego prolog dziś ujrzał światło dzienne i po tym, gdy pożegnamy się ze zwariowaną Julką. Bo końca Księcia jeszcze nie widać i długo nie będziecie go zauważać. Jak nic mi z pięćdziesiąt rozdziałów tam wyjdzie, bo jest tyle pomysłów, a miejsca tak mało. Eh.
I na tym bym chyba skończyła.
Jeszcze raz Wam dziękuję, aniołki. Co ja bym bez Was zrobiła, co?
Przesyłam buziaki!
Już niestety po raz ostatni...
 


piątek, 31 stycznia 2014

15. Je vais à toi, cher...


~ ~ * ~ ~

                To właśnie tego dnia jej ciało miało być złożone do grobu, przysypane czarną ziemią, a następnie przykryte kwiecistym kocem. Również tego dnia powinien się z nią ostatecznie pożegnać, zamknąć jakiś rozdział w swoim życiu i rozpocząć nowy – taki, z jakiego ona byłaby zadowolona.  Ale przecież wypadałoby, by zrobił wiele innych rzeczy, a jednak on po prostu… leżał. Całymi dniami, ze wzrokiem utkwionym w białym suficie lub oknie.

                Ludzkim odruchem w takiej sytuacji byłyby łzy. On nigdy więcej już nie płakał; nie po przeczytaniu listu. Pozostała mu jedynie niema rozpacz, przeżywanie swojego bólu w ciszy i kompletnej samotności.

                Samotnej samotności – jeśli ktokolwiek  oprócz niego wiedział, na czym ona polegała.

                Przestał obcować z innymi ludźmi, przestał być człowiekiem; nawet wrakiem nie można było go w tamtej chwili nazwać, bo przecież wrak jeszcze jest, a jego…

                Jego już na świecie po prostu nie było.

~ ~ * ~ ~

                Marika poruszała się tak cicho, że nawet nie zauważył, kiedy znalazła się tuż obok łóżka ze wzrokiem bacznie utkwionej w jego niemal martwej, wyprutej z wszelakich uczuć, twarzy. Przez moment po prostu stała, tak, jakby nie miała jakiegoś konkretnego powodu wizyty, ale później usiadła i wzięła go za rękę.

                On sam ani drgnął.

- Wojtuś, wyprasowałam ci garnitur. – szepnęła, ale jemu wydawało się, że wykrzyczała te słowa prosto do jego ucha, gdyż przecięły ciszę wokół niego panującą w sposób co najmniej drastyczny. W jednej chwili głowa zaczęła mu pękać, a on poczuł, że brakuje mu tlenu, choć okno było uchylone i na pewno nie było to możliwe.

- Nigdzie nie idę.

                Słowa te ledwo znalazły siłę by wydostać się z jego ust, miał też wątpliwości, czy jego siostra je usłyszała, ale jakoś niespecjalnie go to interesowało, bo nagle - do jego głowy - dotarł ich straszny sens.

                Miał nigdy nie założyć tego czarnego garnituru.

                Nie spojrzeć na jej blade, martwe oblicze, które byłoby po raz ostatni ukazane zebranym na cmentarzu.

Nie ujrzeć trumny spuszczanej do głębokiego dołu, wykopanego uprzednio przez dwóch grabarzy.

                Nie rzucić symbolicznej grudki ziemi.

                Nie położyć bukietu jej ulubionych, białych róż i nie zapalić lampki.

 Nie powiedzieć: „żegnaj, kochanie”.

                Tak. Bo po prostu nie mógł tego zrobić. Był słaby, tak cholernie słaby i wiotki; niebezpieczeństwo stanowiło dla niego najmniejsze, nawet na pozór nieistotne uderzenie powietrza. To ona zawsze mówiła o jego sile, ale nie była nieomylna…

                Była…

                Przecież jej już nie ma i nigdy nie będzie.

- Zostaw mnie w spokoju.

                Słowa te ponownie wyszeptał, ale włożył w nie więcej zdecydowania, bo o uczuciach nie można było mówić.

                Prawda była taka, że jeśli kiedykolwiek jakieś miał, to odeszły wraz z nią. Na zawsze. I nigdy już nie wrócą, tak ja ona zresztą, a on pozostanie taką suchą, pustą, beznamiętną, niezdolną do egzystowania skorupą.

- Jeśli oswoisz się z jej śmiercią, zrozumiesz sens swojego istnienia, Wojtek. – powiedziała Marika, a następnie podniosła się z łóżka i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

                Ale on nie potrafił zrobić tego, o czym mówiła jego bliźniaczka.

                Nie był w stanie nawet spróbować.

~ ~ * ~ ~

                Brama cmentarna cicho zaskrzypiała, gdyż już dawno powinna być wymieniona na nowszą, ale nadal tego nie zrobiono, bo przecież na tak błahe i nieistotne rzeczy nie zwraca się uwagi, odkłada na później. Na tym głównie polega prawdziwe życie.

                Poszedł tam, owszem, jednak tylko po to, by się pożegnać. Na zawsze. W samotności, bo pogrzeb odbył się rano, a on postanowił to zrobić wieczorem. Nie przeszkadzała mu nawet pogoda, konkretniej nadciągająca ze wschodu burza i szalejący wiatr. Co go to niby obchodziło?  Szedł tylko dla jednej osoby. Dla Leny, dziewczyny, która była całym sensem jego życia.

                A w dłoniach trzymał ogromny bukiet białych róż.

                Sto perfekcyjnie przyciętych kwiatów, które od zawsze tak bardzo jej się podobały, bo były naznaczone pięknem smutnej rzeczywistości.

                Grób odnalazł bez kłopotów, gdyż Marika wszystko mu opowiedziała. I może jej wydawać by się mogło, że nie słuchał, ale się myliła. Po prostu nic nie mówił, nie reagował, nie dawał znaku życia, niemniej każdą istotną informację kodował w pamięci niezwykle dokładnie.

                Przystanął w odległości kilku kroków od tego miejsca.

                I patrzył.

                Lustrował wzrokiem każdy kwiatek, każdą wstążkę z napisem Ostatnie pożegnanie, znicze, które mimo wiatru nadal się paliły. W końcu tabliczkę z wyrytym imieniem, nazwiskiem, datą urodzin i śmierci oraz skromną adnotacją Spoczywaj w pokoju.

                To wszystko miało być oznakami pamięci?

                Czy ci, którzy tu dziś przyszli, tak naprawdę ją znali? Czy wiedzieli o niej to, co on?

                Widocznie nie, ponieważ białych róż, wśród wiązanek, nie było.

                Powoli podszedł do grobu, a bukiet sam wypadł mu z rąk, całkowicie się rozsypując. Sprawiając, iż niesamowitej urody kwiaty pokryły dosłownie  każdy jego milimetr, upamiętniając to, co upamiętniać miały za zadanie.

- Nie dałem rady, Lena. – zaczął, ale czuł, że zupełnie nie jest w stanie kontrolować tego, co mówi. – Po prostu nie dałem i wiem, że czas tu nic nie pomoże, zresztą ty pewnie też gdzieś tam na górze to czujesz, prawda?

                Mimowolnie spojrzał w niebo, które jakby w odpowiedzi na jego słowa przecięła błyskawica, a po chwil ciszę, która nie wiadomo kiedy zapanowała, przerwał bardzo wyraźny grzmot, by później znów pozwolić panować temu stanowi uśpienia rzeczywistości, jaki zazwyczaj występował właśnie przed burzą.

                On sam zaś się roześmiał. Tak pusto, przeraźliwie pusto, niemal błagalnie.

                Chciał prosić o siłę, by powiedzieć coś jeszcze, chciał jej wyznać wszystko, choć przecież skoro obiecała, że zawsze będzie przy nim, to powinna już wiedzieć, tak?

- Idę do ciebie, kochanie. – szepnął, przenosząc wzrok na jej miniaturowe zdjęcie – I tam już na zawsze będziemy razem. W szczęściu lub nie, co to za różnica? Po prostu chcę być tam, gdzie ty.  Bo dla mnie ten świat nie ma już kompletnie żadnego znaczenia, ponieważ jeśli jestem świadom tego, że ciebie tu już nie ma, nie potrafię żyć. Ja tego nawet nie potrzebuję.

                Kolejna błyskawica rozświetliła kompletnie czarne niebo, a pierwsze masywne krople deszczu zaczęły uderzać o płyty otaczających go pomników. I wtedy przypomniał sobie o jeszcze jednej rzeczy.

                Z kieszeni bluzy wyjął list. Tak, ten sam odczytany po jej śmierci, ten sam ze znajdującą się w środku prośbą o znalezienie siły, o normalne życie i w końcu ten sam, którego strzępki po chwili pokryły rozsypane wcześniej kwiaty.

- Niczego ci nie obiecam, Lena. Przepraszam, ale po prostu nie mam innego wyjścia.

                Powiedział to głosem nad wyraz mocnym i dobitnym. Takim, który echem rozniósł się po całym cmentarzu.

                A on sam zaczął biec w kierunku wyjścia,  nie zważając na strugi wody, które spływały mu po twarzy i moczyły ubranie.

                Nawet deszcz pragnął go zatrzymać, jednak bezskutecznie.

                Bo tak już po prostu musiało być.

 

 

~ ~ * ~ ~

                Dom świecił pustkami. Mariki nie było, matka z ojcem pewnie gdzieś chlali na zabój. Zresztą może to i lepiej?

                Wszystko miał przygotowane wcześniej; wszystko to znaczy strzykawkę oraz śmiertelną dawkę heroiny, bo tak, jeśli miał zginąć, to właśnie w taki sposób a nie inny. W końcu plakietka z napisem ćpun Wojtek  nigdy nie została z niego zdjęta, prawda?

                I w sumie nie zastanawiał się ani chwili; wszedł do tego prymitywnego pomieszczenia, które ponoć było jego pokojem, spokojnie, bez zbędnych uczuć podszedł do szuflady i wyjął z niej to, czego potrzebował.

                A później… jeszcze raz smętnym wzrokiem wyjrzał przez okno, dochodząc do wniosku, że nie, nie żałuje tego, co już za chwilę miało nastąpić.

                Cienka igła przebiła jego skórę, a zabójcza ilość substancji przedostała się do krwiobiegu…


                                Ostatni oddech, ostatnie spojrzenie na świat, ostatnie uderzenie serca… Ostatnia myśl. O niej. Tylko o niej. Zawsze o niej, co było paradoksem, bo robił to właśnie z jej powodu. Nie, nie przez nią, ale z jej powodu.

                Przestał zwracać uwagę na otaczające go rzeczy, które były coraz bardziej niewyraźne. Nawet nie próbował się podnieść spod ściany. Nie czuł już prawie niczego, wszystko przestało istnieć, bo w jego myślach była tylko ona.

                Jakimś cudem jego zmysły zarejestrowały jeszcze fakt, że po policzku spłynęła mu łza. Ciężka, samotna łza. Płakał, co naprawdę nie miało sensu, bo nikt nie był w stanie mu już pomóc, gdyż umierał. Na własne życzenie.

Ostatni rozpaczliwy ruch dłoni, ostatnie uderzenie serca…
 
______________________
Nie wierzę, że On zginął.
Nie wierzę, że pozostał tylko epilog, który jest już gotowy. Napisałam go nawet wcześniej niż ten rozdział. Dodam go w niedzielę, bo chcę, żeby każdy wszystko "na świeżo" zrozumiał. Choć ten ostatni wpis będzie inny, całkowicie inny. Takiego epilogu nie czytałam jeszcze nigdzie, ale nie wyobrażałam sobie, by mógł on wyglądać inaczej. I jestem z niego dumna, wiecie? 
A teraz, mimo mojej choroby, która przeciągnęła się na tydzień, biorę się za pisanie prac semestralnych ze stosunków międzynarodowych i protokołu dyplomatycznego. Tak na "osłodę".
Buziaki! :*
 
 

środa, 29 stycznia 2014

14. Au Revoir!


         Od autorki: Piosenkę z "Natchnienia" trzeba odtwarzać minimum dwa razy, by starczyła na cały rozdział.  Niestety jest krótka, a mi zależy, aby akurat ona znalazła się w podkładzie.                                                                                  
 
~ ~ * ~ ~

 

          Jej skóra miała idealną, śnieżnobiałą barwę, ale ten odcień znacząco różnił się od koloru otaczającej jej, szpitalnej pościeli. Niezdrowa bladość zdawała się kontrastować z tym wszystkim, co ją otaczało. Lekarze cały czas powtarzali mu, że musi czekać, że największy kryzys  minął, a gorączka trapiąca jej drobne ciało została opanowana. Mówili też, iż jej wybudzenie to tylko kwestia kilku najbliższych godzin.

          On im wierzył, bo przecież komuś musiał, prawda? Wiedział, że już nie może robić sobie żadnych nadziei. Naprawdę wiedział! Naprawdę!...

          … dlaczego nie potrafił, więc przyjąć do wiadomości tego wszystkiego, co się właśnie działo? Dlaczego nadal powtarzał sobie, że będzie dobrze?

          Poruszone do głębi pielęgniarki twierdziły, że musi iść się chociażby przespać czy przebrać, że i tak już jest wystarczająco wyczerpany. Widziały, jak się męczy, widziały, jak bardzo to wszystko przeżywa i starały się, jak tylko mogły, by mu choć trochę pomóc. Jedna z nich przyniosła dla niego nawet koc, bo noce spędzone na szpitalnych korytarzach były dosyć chłodne. Pierwszego dnia chcieli go wygonić. Przecież wyraźne wyznaczone były godziny, w jakich można było składać wizyty chorym. Kiedy jednak on pozostawał nieugięty, przyzwyczajono się do jego obecności, a do domu chodził na chwilę, po raz pierwszy -  dnia trzeciego i wtedy też nie pozostawił Leny samej, ale wymienił się z Mariką, która miała natychmiast do niego dzwonić, jeśli cokolwiek by się działo.

          Właśnie… ile ona tak leżała na szpitalnym łóżku blada, nieprzytomna i całkowicie bezbronna?

          Tydzień. Tego dnia mijał akurat równy tydzień, który wydawał się trwać rok, albo dekadę, albo wiek, albo milion, albo… albo dwieście takich milionów lub nawet miliard lat.

          Miliard lat trwającej męczarni i palącej niepewności, który był rokiem cierpienia, a to z kolei tylko tygodniem kompletnej rozpaczy pomieszanej z coraz bardziej nasilającą się beznadzieją. Czy może być coś gorszego?

          Owszem.

          Świadomość, że nic nie można zrobić, że jest się kompletnie bezradnym wobec otaczającej rzeczywistości, która wypala człowieka doszczętnie.

           która zabiera nam ostatnią zdrową kroplę krwi. A ona przecież tak cholernie istotna jest w naszym życiu.

          Niestety jedynym, choć momentami boleśnie niesprawiedliwym.

 

~ ~ * ~ ~

                Kiedyś gdzieś słyszał, że do ludzi pogrążonych w różnego rodzaju śpiączkach, trzeba mówić. Dużo mówić. Nie był pewien, czy w jego przypadku mogłoby to cokolwiek pomóc, przecież zemdlała w wiadomych okolicznościach, tuż po tym, jak kazała mu się na zawsze wynosić.

                Co jednak szkodziło mu spróbować?

                Nie była już podłączona do wszelakich aparatur, które podtrzymywałyby jej procesy życiowe, ponieważ według lekarzy było to zbędne. Pozostała jedynie kroplówka. Jednak mimo tego, iż jej stan teoretycznie się poprawiał, dziewczyna nie odzyskiwała przytomności.

                On siedział przy niej całymi dniami. Siedział i zazwyczaj wspominał to, co było kiedyś, a jeśli już nie był w stanie mówić, bo targała nim zbyt duża rozpacz, trzymał ją po prostu za rękę, jakby tym na pozór niewinnym gestem, chciał jej dać niemy dowód swojej ciągłej obecności.

                Tego dnia też tam był. Był i patrzył na jej bladą, ale ciągle idealną twarz, przeplatał swe palce z jej i myślał nad tym, co mógłby jej w tym momencie powiedzieć, jednak nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

- Wiesz, że nie wiem, co dziś mógłbym wspomnieć?  - spytał, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza – Ja… ja nie mam pojęcia, co będzie, Lena, ale nie pozwolę ci po prostu odejść, jak wtedy. Wybij to sobie, słyszysz? Po prostu nie pozwolę, już raz cię straciłem i więcej nie mam nawet zamiaru, więc obudź się w końcu, proszę.

Brak jakiejkolwiek reakcji na jego słowa. Zresztą czego się spodziewał? Nagłego cudu, a może szczęśliwego zakończenia jak w baśniach, gdzie taka Śpiąca Królewna nagle otwiera oczy, wyrwana ze snu marnym pocałunkiem Księcia?

- Błagam, kochanie…

                Minęła minuta i nic się nie działo. Przeniósł, więc, prawie nieprzytomny od znikomej ilości snu, wzrok na okno, za którym dał się zauważyć zwykły sierpniowy poranek, choć wypadałoby zaznaczyć, że był to już koniec wakacyjnego miesiąca, a on dopiero zorientował się, że miał tego dnia urodziny.

                I kiedy przeszło mu na myśl, że najlepszym prezentem byłaby wiadomość o jej nagłym wybudzeniu, kiedy… zaczął o tym marzyć…

                Delikatny ruch jej dłoni, która schowana była w jego szczelnym uścisku, prawie niezauważalne drżenie powiek…

- Lena? – spytał bardzo cicho i niepewnie, choć serce biło mu jak oszalałe, ale oczywiście nie uzyskał odpowiedzi. Wtedy też zorientował się, że to wszystko tylko mu się przewidziało, ponieważ to jego własna wyobraźnia splotła mu figla.

                Cholernie zabawne, naprawdę.

                Poderwał się na równe nogi, chcąc uspokoić targające nim emocje. Błagał, by ruch pozwolił mu się opanować, by choć trochę mu pomógł. Dlaczego w ogóle był na tyle głupi, że po raz kolejny po prostu uwierzył? Wiara była jego zgubą, prowadziła go w kolejną ślepą uliczkę, z której nie było absolutnie żadnej drogi powrotnej.

                Jeśli jednak kiedykolwiek miał przestać ją zauważać… nigdy by tego nie zrobił, bo przecież – mimo wszystko – to dzięki niej jeszcze  jakoś się trzymał, choć przecież było to pojęcie ewidentnie względne.

- Wojtek… – niezwykle słaby, suchy, prawie niedosłyszalny szept, który wypłynął z jej ust, niemal natychmiast przywrócił go do rzeczywistości. I – pomimo tego, iż był pewien, że to kolejny okrutny żart – momentalnie się odwrócił, a sekundę później już klęczał przy jej łóżku, odgarniając z jej twarzy jakieś zagubione kosmyki włosów. Nie zauważył nawet, kiedy jego oczy zaczęły robić się mokre od wzbierającej w nich wilgoci.

                Ponownie przymknęła powieki, ale tylko na moment, zaraz je otworzyła, bo przecież nigdy nie lubiła okazywać swojej słabości, a on mimowolnie się uśmiechnął.

                Uśmiechnął przez łzy, choć nigdy nie łączył tego w jednej parze.

                Ale wiesz, że twoja radość nie może długo potrwać, prawda?

                Oczywiście. Zdawał sobie z tego sprawę.

                W końcu nie mógł wierzyć wiecznie, a to był idealny dowód na tą chorą niesprawiedliwość życia.

 

~ ~ * ~ ~

                Miało być tak pięknie… tak idealnie… tak do bólu idealnie. Mieli być razem, żyć w szczęściu, wziąć ślub i wychować dwójkę dzieci, a później się zestarzeć. Razem. Wszystko razem.

                Dobre sobie.

                Prawda była inna. Prawda była straszna. Prawda była tragicznie bolesna.

                Normalny człowiek by tego nie udźwignął, upadłby pod takim ciężarem zrzuconym na jego barki, połamałby sobie przy okazji wszystkie kości, a następnie wyzionąłby ducha, ale przecież ON nim na pewno nie był, bo te straszne życiowe doświadczenia nauczyły go jakiejś egzystencji przepełnionej rozwagą i pokorą.

                Przede wszystkim pokorą.

 

~ ~ * ~ ~

                Wybierz sobie gwiazdę.

                Wybrałem, co teraz?

                A teraz pomyśl sobie życzenie.

                Chciałbym umieć cofnąć czas, a najlepiej użyć jakiegoś magicznego przycisku i usunąć całe swoje życie doszczętnie, a później spalić na popiół każdy, nawet najdrobniejszy dowód swojego istnienia.

                Nie pozwolę Ci tego zrobić.

                Kiedy Ciebie już nie będzie, kiedy mnie zostawisz…

                Nigdy Cię nie zostawię, przestań pleść bzdury. Przecież zawsze będę przy Tobie i choć nie będziesz mnie widzieć, choć nie będziesz mógł mnie dotknąć… i choć na pewno serce mi pęknie, bo też nie będę w stanie tego zrobić, zawsze będę przy Tobie czuwać.

                Proszę Cię, kochanie… Ja nie wyobrażam sobie, że kiedy Ciebie już nie będzie ja mógłbym… Rozumiesz do cholery?! Rozumiesz mnie? Błagam, choć raz mnie zrozum! Chociaż raz… tak bardzo Cię kocham, ja nie umiem… ja… bez Twojej pomocy nie dam sobie już po prostu rady.

                Jesteś silniejszy niż ktokolwiek inny. Poradzisz sobie.

                Nie łudź się. Ja już tak dłużej nie potrafię. Bez Ciebie zginę.

                               

~ ~ * ~ ~

                Chciała, by przyniósł jej pomarańcze. Odkąd tylko pamiętał, miała słabość na punkcie tych owoców. Tak, więc w niedzielny poranek szedł środkiem szpitalnego korytarza, a w prawej dłoni niósł półprzezroczystą, ciężkawą siatkę.

                Dlaczego tego dnia miejsce to wydawało mu się tak dziwnie puste? Nawet ta miła,  wiecznie przyjemna pielęgniarka, gdy tylko go zobaczyła, diametralnie spoważniała i momentalnie schowała się w swym pokoiku.

                Wtedy jeszcze nie wiedział.

                Nie mógł przecież wiedzieć.

                Prawda nie dotarła do niego nawet w momencie, w którym zobaczył puste, idealnie zasłane łóżko. Jej łóżko. Po prostu w pierwszej chwili stanął jak skamieniały, później zaczął się rozpaczliwie rozglądać po sali, gdzie jednak nie zauważył ani jednej osoby.

                Spokojnie. Na pewno zabrali ją na badania. Najzwyklejsze badania…

                Sam w to nie wierzysz.

- Panie Wojtku?

                Ostry, bardzo metaliczny głos lekarza przeciął ciszę wokół niego panującą; niemal momentalnie odwrócił się za siebie, by spojrzeć na dotkniętą nocnym dyżurem twarz doktora, która w tamtej chwili nie wyrażała chyba żadnych uczuć.

                Nie był w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa.  Po prostu na niego patrzył; nie miał pojęcia, co ten człowiek w tamtej chwili wyczytał z jego miny, zresztą niewiele go to obchodziło, bo chciał tylko wiedzieć.

                To niewiele, prawda?

- Proszę, przejdźmy do mojego gabinetu, tam…

- Gdzie ona jest?!

                Nie wiedział, że jego głos może być tak silny, tak mocy, tak władczy; doświadczył tego wszystkiego w tej chwili, chyba dla niego najgorszej, bo przepełniała ją ta przeklęta niepewność, ta nadzieja, która nigdy nie powinna zagnieździć się w jego sercu, wiara w cud, który nadejść nie miał nigdy.

                Już nigdy…

- Gdzie?! – wrzasnął, gdy nie doczekał się absolutnie żadnej odpowiedzi. Siwiejący mężczyzna po prostu stał i na niego patrzył.

                I właśnie w ten niemy sposób uzyskał najważniejszą dla siebie informację.

                Siatka z owocami wypadła mu z ręki, a wyjątkowej urody pomarańcze potoczyły się pod łóżko, na którym ona tego ranka powinna leżeć.

- Naprawdę bardzo mi przykro.

                Pokręcił przecząco głową. Przez chwilę nie czuł nic; tak jakby nagle przestał istnieć. Zapomniał o tym, że żyje, zapomniał o szpitalu, o bólu, o wszystkim. Niemal wszystkim. W jego głowie było tylko jedno, jedyne słowo.

                A raczej imię, jej imię.

                Lena.

- Zostawiła dla pana list.

                To właśnie jakaś kartka wepchnięta w jego lewą dłoń go otrzeźwiła, wyrwała z jakiegoś dziwnego amoku, w którym nie był nigdy.

                Obiecałaś. Obiecałaś, że mnie nie zostawisz!

                Nie zauważył, kiedy minął doktora, nie wiedział kiedy wyszedł z sali, nie miał pojęcia, w którym momencie zaczął biec, a przy okazji potrącać mijane przez siebie osoby. Niczego nie wiedział. Po prostu musiał opuścić ten cholerny szpital.

                Budynek, który zabrał mu wszystko, co miał. Wszystko, co kochał. Ją. Tą dziewczynę, która leżała w kostnicy, zapewne w otoczeniu innych ciał, za którymi rozpaczali członkowie  ich rodzin.

                Kiedy zatrzymał się w miejscu? Pewnie w momencie, gdy w twarz uderzył go podmuch zimnego powietrza. Bo tego dnia pogoda znów nikogo nie rozpieszczała. Jak zwykle ostatnio.

                Kartka, którą trzymał w dłoni zaczęła moknąć pod wpływem spadających na nią kropli deszczu, które stopniowo zaczęły spływać również po jego twarzy.

                Chociaż czy to nie były łzy?

                Obiecałaś…

               

Kochanie!

                Nie dalej, jak przed jakąś minutą wyszedłeś, a ja już płaczę. Zresztą jeśli to czytasz, wiesz pewnie z jakiego powodu, prawda? Czuję, że to mój koniec, naprawdę. Śmierć zbliża się do mnie wielkimi krokami i nikt – nawet Ty – nie jest w stanie jej powstrzymać.

                Proszę, nie miej do mnie żalu, że nic Ci nie powiedziałam; po prostu… nie wiedziałam jak mogłabym to zrobić, w końcu lekarze cały czas byli dobrej myśli, przecież powtarzali, że to tylko chwilowe osłabienie, że  jeszcze trochę pobędziemy razem. No cóż. Nie udało się. Nie tym razem, może kiedyś.

                Wierzysz w życie po śmierci, Wojtek? Bo ja tak. I wiem, po prostu wiem, iż jeszcze kiedyś się spotkamy, a wtedy nic Nas nie rozłączy. Obiecuję. Będziemy żyć długo i szczęśliwie, tak jak w baśniach, gdzie dobro zawsze wygrywa ze złem, gdzie życie jest kolorowe i usłane różami. Białymi. Takimi, które od zawsze uwielbiałam.

                I tylko o Jedno Cię proszę, Wojtek: błagam, nie wracaj do tego, z czego Cię wyciągnęłam. Nigdy więcej, nie waż się, dobrze? Jesteś silny, poradzisz sobie, ja w Ciebie wierzę, a skoro tak jest, to się uda.

                Uda się, zrozumiałeś?

                Jestem pewna.

                Jeśli po śmierci istnieje jakieś niebo, albo cokolwiek innego… Będę przy Tobie. Będę Ci pomagać, wspierać jak tylko będę mogła.

Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham. I gdybym miała jakiekolwiek inne wyjście, gdybym mogła coś oddać za choć ten jeden, dodatkowy dzień spędzony z Tobą… zrobiłabym to, uwierz. Bo to Ty jesteś dla mnie najważniejszy.

                Tylko Ty. Nikt inny.

                Pamiętaj o tym, skarbie.

Na zawsze Twoja,

Lena.

 

                Obiecała mu, że nigdy go nie zostawi.

                Obiecała mu, że przecież mu pomoże.

                Obiecała lepsze dni w jego marnym życiu.

                Dała mu nadzieję, stała się promykiem słońca, który przebił się przez osłonę ciemności.

                A teraz tak po prostu odeszła.

                Nie miała prawa tego zrobić.

 

                Słyszysz?! Nie miałaś prawa mnie opuścić!
 
______________________________
O matko.... jestem załamana. Absolutnie załamana. Tak to schrzanić, tak.... o matulu :c
Ale trudno, Lenka już poszła spać, teraz czas na Wojciecha, a później tylko epilog.
Kurczę. Jeden rozdział i epilog. Nie wierzę, wiecie?
Bo to opowiadanie stało się nieodłączną częścią mego życia.
Wiem, że to głupie.
 

sobota, 18 stycznia 2014

13. La prière.


 

~ ~ * ~ ~

Jeśli kiedykolwiek łudził się, że będzie dobrze, to przestał. Po prostu przestał, widząc, jak ona słabnie dosłownie z dnia na dzień, choć oczywiście sama nie chciała się do tego przyznać. Jednak nie był głupi ani ślepy. Codziennie była coraz bledsza, coraz bardziej niepewnie stawiała kolejne kroki, choć postronny obserwator na pewno niczego by nie zauważył.

Ale nie on.

Gdy był sam, praktycznie przez cały czas myślał o tym, co będzie, gdy… gdy czas się skończy, bo przecież minął już ponad miesiąc od tej strasznej wiadomości, ale zarazem miesiąc ich związku. Jeśli tą sytuację w ogóle związkiem można była nazwać. W każdym bądź razie często nie spał – zaczął cierpieć na bezsenność, codziennie bał się, że to ten dzień będzie jej ostatnim.

Co wtedy zrobi? Nie wiedział, nie potrafił sobie wyobrazić tego momentu, nie myślał o tym bez piekielnie szybko bijącego serca, suchości w gardle i – mimo tego, że przecież był facetem – łez w oczach.

A ponoć chłopaki nie płaczą.

Na pewno nie w sytuacji, w jakiej się znalazł - beznadziejnej i kompletnie bez żadnego wyjścia. A przecież wszystko było na dobrej drodze, po tylu latach nareszcie zobaczył światełko w tunelu, nareszcie uwierzył w coś więcej aniżeli narkotyki i alkohol. Dobre sobie.

Jak mógł być aż tak głupi i naiwny?

Przecież od dawna już wiedział, że jego życiu nigdy nic nie będzie na swoim miejscu. Zresztą „od dawna” to za mało powiedziane, bo do tej pory pamiętał, jak w wieku zaledwie czterech lat został pobity przez ojca, a przez to bolały go całe plecy, gdy kładł się spać i musiał leżeć na brzuchu. Gdy na jego nodze rozbił butelkę, kiedy pani wychowawczyni w zerówce spytała się, co mu się stało, że ma sińca na ręku, a on – nauczony wcześniejszymi doświadczeniami – odparł z kamienną miną, iż spadł z domku na drzewie pomimo tego, że akurat w tamto miejsce, dwa dni wcześniej, uderzył skórzany pasek.

Dlaczego, więc niczego się nie nauczył?

Może wtedy bolałoby mniej?

 

~ ~ * ~ ~

Właśnie zrobił jej herbatę. Taką jaką uwielbiała od zawsze – czarną z cytryną i dwiema łyżeczkami cukru. Opiekował się nią, jak tylko potrafił, chciał, by wszystko miała pod ręką, by się nie męczyła oraz zachowała jak najwięcej sił.

Bo przecież lekarz, u którego byli na konsultacji, wyraźnie powiedział, że Lena musi się oszczędzać.

Sęk w tym, że ona sama była niezwykle uparta i przez cały czas przekonywała go, że po prostu przesadza, a on wiedział, że robi to tylko dlatego, by się nie martwił.

Błędne koło.

Jednak, gdy patrzył na takie obrazki, jak w tej chwili, wiedział, że postępuje w stu procentach słusznie.

Blada, drobna istotka… Leżąca tak, iż jej brązowe włosy otaczały jej głowę niczym aureola jakiegoś świętego. Błyszczące oczy…  przecież ten blask bynajmniej nie był spowodowany szczęściem czy jakimś podobnym uczuciem, ale wyniszczającą organizm chorobą, która tak naprawdę pojawiła się znikąd, bo przecież dziewczyna twierdziła, że wcześniej nawet nie podejrzewała, iż coś może być nie tak, ponoć wszystko było idealnie, bez żadnych objawów.

Niekoniecznie.

Cholera, debilu! Przestań w końcu tak myśleć!

- Lena. – szepnął, ale na tyle głośno, by odwrócić jej uwagę od meczu oglądanego przez nią w telewizji – Przyniosłem ci herbatę.

- Nie musiałeś, sama potrafię sobie zagotować wodę i zalać nią torebkę.

                Nawet na niego nie spojrzała. No właśnie, na tym mniej więcej polegały ich relacje w ostatnim czasie. Ona uparcie utrzymywała, że na pewno nic jej nie jest, że to wszystko jest jedną, wielką pomyłką, że on tylko dramatyzuje, choć starał się, jak mógł słowem nie wspomnieć przy niej o jej własnej chorobie.

                Chciał tylko jej pomóc. Czy to naprawdę tak wiele?

Usiadł obok niej, stawiając jej ulubiony kubek, na którym widniała ogromna, szara mysz ubrana w różnokolorowy sweterek, na stoliku koło łóżka. Kątem oka zerknął na wynik meczu, który ona oglądała z takim zaangażowaniem i mimo wszystko, głęboko westchnął. No tak, jakże mogłoby być inaczej.

- Przydałbyś im się bardziej niż mi. – mruknęła cicho. – Przecież to kochasz.

                Tak. Biorąc pod uwagę, że przez ostatni miesiąc całkiem zapomniał, że coś takiego jak piłka istnieje, to chyba trzeba mówić o wielkim i gorącym uczuciu.

                Mam po raz kolejny, debilu powtarzać, że za bardzo ironizujesz?!

                Spojrzał na szatynkę, która z lekkim powątpiewaniem patrzyła na ekran telewizora. Oczywiście, przecież gra zawodników pozostawiała wiele do życzenia, a on sam - przez jeden, krótki moment – miał wrażenie, że jego była drużyna na boisku, zachowuje się znacznie lepiej. Oprzytomniał dopiero w momencie, kiedy zauważył, iż dziewczyna zaczyna się podnosić do pozycji siedzącej.

- Miałaś przecież leżeć. – surowy ton jego głosu odbił się echem od wszystkich możliwych ścian w pokoju, choć prawdopodobnie tylko on odniósł takie wrażenie.

- Mógłbyś nie przesadzać? Nie prosiłam cię nigdy, byś zostawał moją prywatną niańką.

                Zabolało. Cholernie zabolało, ale nie chciał, by cokolwiek było po nim widać, więc tylko mocniej zacisnął usta w przypływie irytacji. Co jednak miał poradzić na to, że zbyt dużo myśli kołatało mu się po głowie i musiał chociażby jedną z nich wypowiedzieć na głos?

- Pomogłaś mi. Teraz ja chcę pomóc tobie, nie potrzebuję do tego jakiegoś specjalnego etatu żadnej pieprzonej niańki! – wysyczał w jej kierunku.

                I gdyby wtedy mógł przewidzieć to, co się stanie…

                Gdyby tylko potrafił to zrobić…

Dziewczyna momentalnie poderwała się do góry, a on przez chwilę naprawdę przestraszył się, że może się przewrócić, gdyż dość mocno się zachwiała, więc już za dosłownie semundę znalazł się tuż przy niej, łapiąc ją za rękę, którą ona wyrwała z jego szczelnego uścisku.

- A więc dlatego to wszystko dla mnie robisz?

                Przez krótki okres czasu nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Naprawdę, nie wiedział, o czym ona mówi.

                Po prostu bał się zrozumieć sensu jej słów.

                Jednak kiedyś zrozumieć musiał – dobrze, że zrobił to wcześniej niż później.

- Lena, to nie tak… - pośpiesznie zaczął się tłumaczyć, ale ona nawet nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.

- Oczywiście, mogłam się tego wcześniej domyślić. Po prostu się bałeś, że cię wydam czy coś  w tym rodzaju. Ale nie bój się, przecież już niedługo mnie nie będzie, ty pewnie na to tylko czekasz, prawda?! A teraz latasz naokoło mnie, by nie wzbudzić podejrzeń! Przyznam, że sprytnie to wszystko rozegrałeś, przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że mnie kochasz!

                Pewnie nawet nie miała pojęcia, co poczuł, gdy to wszystko usłyszał. Zresztą... jak mogła to wiedzieć?  Przecież według niej i tak nie miał żadnych uczuć.

                To było bolesne. Aż do bólu bolesne, bo – mimo wszystko – ona i tak była dla niego całym światem.

                Co mógł jednak poradzić na to, że powiedział, to co powiedział?

- Skoro tak sądzisz, to nasz związek nie ma najmniejszego sensu, a tym bardziej przyszłości, bo faktycznie – zaraz umrzesz, a ja zostanę i przecież twoja śmierć nie będzie nic dla mnie znaczyć.  Ja nie mogę nic czuć. Czarne charaktery się nie zmieniają, prawda?

                Nie myślał, że ona może stać się jeszcze bardziej blada. Ale faktycznie tak było. Dziewczyna w tej chwili przypominała raczej powietrze, gdyż była przezroczysta,  absolutnie nie można było mówić o jakiekolwiek barwie skóry. Tylko w jej pałających gniewem oczach lśniły łzy.

- Wynoś się. – powiedziała cicho, ale tak dobitnie, iż doskonale zrozumiał, co miała na myśli, jednak nie ruszył się chociażby o milimetr – No wynoś się stąd!

                Jej krzyk zdawał się rozrywać go na kawałki.

                Jej łzy, które płynęły już po policzkach, sprawiały, iż był pewien, że jego życie po prostu się skończyło.

                Ale się mylił.

                Błagał, aby to wszystko okazało się tylko koszmarnym snem, tak jak na filmach…

Zaraz się obudzi, prawdopodobnie wziął za dużo, stracił nad sobą kontrolę, a ona zdrowa znajduje się we Francji…

                Nie. Nie mógł się łudzić.

                I choć wszystko w środku krzyczało, by tego nie robił, on cofnął się. Tak, jak mu kazała.

                Cofnął się, a następnie odwrócił, by wyjść bez ani jednego, nawet najkrótszego słowa.

                I już miał naprawdę to zrobić, jego dłoń prawie dotykała klamki…

               

                Głuchy trzask rozbitego szkła, a chwilę później coś innego, coś...

                Nie wiedział, kiedy się zawrócił, nie wiedział, kiedy znalazł się przy jej omdlałym ciele, on niczego w tamtej chwili nie wiedział. Po prostu działał jak w jakimś amoku. Nim się zorientował, trzymał już w ręku telefon z wybranym numerem na pogotowie.

                Sekundy zdawały się być nieskończonością.

                I wtedy właśnie przypomniał sobie, że przecież istnieje coś takiego, jak modlitwa.

                Modlitwa o cud, którego nigdy wcześniej nie udało mu się wybłagać.

                Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławiona Tyś między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus.

                Karetka została wysłana. Miała być dosłownie za chwilę.

                Chwilę, która trwała już zbyt długo.

                Święta Mario, Matko Boża… Módl się za nami – grzesznymi…

                Zaczął płakać, najzwyczajniej zaczął płakać, bo choć wiedział, że nie miał najmniejszego wpływu na jej chorobę – to zdawał sprawę również z tego, że to nagłe zasłabnięcie było przez niego.

                Tylko przez niego.

                teraz i w godzinę… śmierci naszej.

                I właśnie wtedy się załamał, a zamiast Amen, wyszeptał tylko:

-Boże, nie zabieraj mi jej.
 
_________________________________
Takim oto "optymistycznym" rozdziałem Madzia nadal świętuje czwartkowe zwycięstwo Pieszczoszka <3
I przecież ta ich miłość bez szpitala miała potrwać całe dwa rozdziały :c A na dodatek wpadłam na to, żeby ich pokłócić, czego absolutnie nie było w planach.
Jestem okrutna, ale zarazem bardzo z siebie dumna.
Ot co.