~ ~ * ~ ~
Został pochowany obok niej.
I byli już razem. Tak, jak
pragnęli. Bo ta miłość była silniejsza od wszystkiego, od śmierci, od tych
wszelakich przeciwności losu, które ich spotkały.
A po latach… niesione wiatrem
nasionko białego bzu wyrosło tuż za ich grobem; tak jakby miało być uhonorowaniem
tego pięknego, czystego uczucia, które nie miało zgasnąć już nigdy.
Na niebie zaś ciągle paliła się
gwiazda należąca tylko do nich: Leny i Wojtka.
Dwójki tragicznych kochanków…
~ ~ * ~ ~
Możecie
mieć do mnie pretensje, że nie postanowiłam zrobić tu szczęśliwego zakończenia,
choć – mimo sceny z prologu – było to możliwe. Możecie nie rozumieć, dlaczego
nagle w epilogu całej tej opowieści wypowiadam się jako ja – autorka tego
opowiadania, możecie niczego nie wiedzieć, czemu zresztą wcale się nie dziwię,
dlatego czuję się w obowiązku po prostu wyjaśnić Wam tą historię.
Każdy z
Was na pewno aż do tej pory miał choć taką minimalną iskrę nadziei w sercu,
która mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, nadal się tliła, prawda?
Liczyliście na jakąś cudowną puentę, która w różnego rodzaju epilogach ma
miejsce. Cóż – na pewno nie u mnie, na pewno nie w tym wypadku. Bo ja cel
postawiłam sobie od początku jasny i przejrzysty: zabić go, zabrać mu wszystko,
doprowadzić tego chłopaka do ruiny. I nie, to wcale nie wskazuje na to, że
jestem jakimś potworem bez uczuć, co w sumie wydaje się zabawne, wiecie? Jest
zupełnie odwrotnie.
Kiedyś,
w jakimś komentarzu, któraś z Was, dziewczyny, napisała, iż, gdyby nie fakt, że
powstał on w mojej głowie, pojechałaby ratować go na koniec świata. Zdanie to
doskonale utkwiło mi w pamięci, bo właśnie sęk w tym, że Wojtek nie jest
wytworem mojej wyobraźni. Zdziwione? (Jasne, Sylwia, wiem, że Ty nie jesteś, bo
przecież wiedziałaś). Znam go. Tak, jeszcze żyje i tak, dodałam nieco
pikanterii do jego życia, ale w ogólnym schemacie przedstawia się ono
identycznie, jak je opisałam. Jego Lena też umarła. Umarła, bo po prostu
przestała o niego walczyć, załamała się, stwierdziła, że czeka ją niemożliwa do
przebycia droga naznaczona krzyżem cierpienia i bólu. Poddała się. Czy za
wcześnie? Nie jestem w stanie jeszcze tego jednoznacznie ocenić, z czasem się
dowiem. Z czasem zrozumiem. Z czasem może będę w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Sobie…
Rozumiecie?
Proszę,
rozejrzyjcie się dookoła siebie. Może gdzieś obok Was znajduje się taki
samotny, zraniony Wojtek? Może potrzebuje pomocy? Naprawdę, w wielu przypadkach
można jeszcze podać rękę tonącemu, zabrać żyletkę temu, kto chce podciąć sobie
żyły, wyrzucić tabletki osobie pragnącej się otruć. Jeden gest, jedno
uświadomienie problemu, a może wiele. Bo w końcu zobaczycie, że będzie za
późno, by cokolwiek zrobić, wiecie? Jakiś nieostrożny ruch, tak jak w szachach,
czy jeden nieudany skok, który nie daje kwalifikacji do upragnionego konkursu
lub w końcu do drugiej serii… Tak też jest i w prawdziwym życiu. Rodzice
wymagają od Ciebie niemożliwego, kumple zaczynają odwracać się plecami i
wytykać Cię środkowymi palcami. A Ty sam jesteś zbyt dumny, to ta chora ambicja
powoduje, że zaczynasz robić coś, czego nigdy nie powinieneś, bo przecież
trzeba się wpasować w towarzystwo, prawda?
Wojtek
jest narkomanem. Wojtek nie widzi problemu. Wojtek już całkowicie zatracił się
w swoim nałogu, nie jest w stanie zrozumieć, bo nie ma osoby, która na tym
etapie miałaby tyle sił, by go uratować. Wiecie, że pomimo tego, iż on żyje, ja
odważę się napisać, że umarł? Naprawdę. Dla mnie tak. Wraz z chłopakiem z
opowiadania zginął też ten, którego znałam. Kiedyś. Przed laty. Tak jak Lena
nim wyjechała do Francji.
Historia
ta opowiada o życiu. O prawdziwym życiu, o problemie, który może pojawić się
obok każdego z Nas, nawet w dosłownie tej chwili. A jeśli śmiejecie się, (bo
przecież według kogoś mogę pleść głupoty, tak?), to pomyślcie o swoich
przyszłych dzieciach. Chcielibyście, by Wasz syn stał się kimś takim, jak on?
Naprawdę? Zastanówcie się nad tym, bardzo Was proszę. I rozejrzycie się wokół
siebie. A jeśli dostrzeżecie takiego upadającego Wojtka, błagam, podajcie mu
rękę, spytajcie, czy czegoś nie potrzebuje, pomóżcie mu, przynajmniej się
postarajcie, bo musicie mu pokazać jak żyć.
Wiecie
co to przenośnia? Na pewno na języku polskim słyszeliście to pojęcie, nawet
jeśli żadnymi wybitnymi humanistami nie jesteście, bo na przykład
specjalizujecie się w matematyce czy chemii. Znajomość tego środka
stylistycznego jest bowiem niezbędna w przyjęciu do wiadomości całego tego
opowiadania oraz jego przesłania, o którego zapamiętanie teraz – na odchodne –
Was z całego serca proszę.
Oni
nigdy nie zginęli. Ich śmierć to jedynie metafora.
KONIEC
________________________________________________________________________
I co ja mam napisać?
Miałam opublikować go jutro, ale mam swój powód, który usprawiedliwi mnie, iż zrobiłam to dziś.
I to już naprawdę koniec. Mówiłam, że ten epilog będzie inny. Mówiłam.
Chciałabym Wam podziękować. Za wszystko. Za każdy komentarz, za wszelakie słowa, które tyczyły się tego opowiadania.
Za tą nadzieję, którą mieliście, bo przecież wierzyliście, że Wojtek da radę, prawda?
I nigdy bym tego nie skończyła, gdyby nie Sylwia. Naprawdę. Po tym, jak wszystko rzuciłam, po tym, ile problemów miałam, Ty, słonko zawsze wiedziałaś jak mnie porządnie zmotywować. Do tej pory pamiętam, jak się poryczałam podczas pewnego wykładu, który mi dałaś. I za to Ci dziękuję. Wiesz, że Cię kocham.
I mam nadzieję, że już rozumiecie, dlaczego ta historia była dla mnie najważniejsza, prawda?
Ale mimo wszystko jestem z siebie dumna. Tak cholernie dumna, bo to pierwsze moje opowiadanie wieloodcinkowe, które skończyłam. Naprawdę.
Myślałam nad kolejną obyczajówką psychologiczną, jednak doszłam do wniosku, iż jeszcze nie teraz. Muszę się najpierw oswoić z tym, że już nie ma Wojtka. Prawdopodobnie coś takiego powstanie. W bliżej nieokreślonej przyszłości, konkretniej po zakończeniu pamiętnika, którego prolog dziś ujrzał światło dzienne i po tym, gdy pożegnamy się ze zwariowaną Julką. Bo końca Księcia jeszcze nie widać i długo nie będziecie go zauważać. Jak nic mi z pięćdziesiąt rozdziałów tam wyjdzie, bo jest tyle pomysłów, a miejsca tak mało. Eh.
I na tym bym chyba skończyła.
Jeszcze raz Wam dziękuję, aniołki. Co ja bym bez Was zrobiła, co?
Przesyłam buziaki!
Już niestety po raz ostatni...